Lubię wyjść z siebie i usiąść obok. Spojrzeć sobie w oczy lub czterema oczami w dal. Przede mną wiosna jesieni życia, wolna czasoprzestrzeń do usłania różami albo polnymi kwiatami, miodem codzienności, czekoladą zmierzchów, mlekiem świtów i stukaniem korali spadających lat. Dłonią w powietrzu rysuję sobie drzwi. Codziennie otwieram je i przechodzę na drugą stronę. Gdzie wtedy jestem? O niebo dalej...


Translate

Obserwuj Miejsce Spotkań Wymyślonych

Między Samhain a Yule

Dzień święta naszych przodków otwiera ścieżkę w dół,
do świata podziemnego.
Szczelina między światami pozwala wniknąć w ciemność,
z której wyłania się nie śmierć, a życie.
Życie zaczyna się w ciemności -
w galaktycznym łonie Wszechświata,
w łonie Ziemi, w łonie kobiety.
Zawsze w ciemności.
Święto zmarłych jest początkiem odrodzenia,
które pęcznieje w czasie od teraz, od Samhain - Dziadów,
aż do Yule, do przesilenia 21 grudnia, gdy Słońce
znowu zacznie nabierać mocy.

Coś oddziela tę przestrzeń 
między żywymi z ciałem tutaj, a żywymi bez ciała tam.

Tajemnica.


Przed nami 7 tygodni najsłabszego Słońca.
Schodzimy w jesień najbardziej jesienną.
Ciemno, ciemniej, najciemniej.
Głęboko, głębiej, najgłębiej.

Mgły snują się niespiesznie.
Ich wilgotna miękkość pomaga mi dostroić się
 do nadchodzących listopadowych klimatów.
Większość ludzi nie cierpi listopada,
tymczasem to perła na kole roku.
Listopad jest wibracyjnie inny od reszty miesięcy.
Jest jakby nie z tego świata.
Ma w sobie głębię transformacji, 
smak nieuchronności przemijania,
umiejętność mieszania światów,
mądrość tego, co przeżyte w podziemnych korytarzach.
I mimo że kantabryjski październik był, jak zwykle, 
łaskawy, ciepły i suchy -
było dużo słońca, a w słońcu nawet ponad 20 stopni -
to jednak to ciepło podszyte jest już coraz mocniej
szarpiącymi wiatrami i chłodem nocy.
Jest podszyte nadchodzącym listopadem.



Magia cieni, które przypominają o dwoistości tego świata
i o tym, że równowaga jest kluczem do wszystkiego.
Gdzie nie spojrzeć - cienie.
One nawet stają się kotami.


Wciąż jest dużo grzybów, dojrzewa miechunka i późne odmiany dyni.
Zbieramy 😊





Ogniska palimy właściwie przez cały rok,
ale dojrzałą jesienią mają one szczególny urok,
a pieczone, ociekające słodkim sokiem jabłka
są po prostu rajskie.


Większy ogień - w ogrodzie,
a w domu kominek i małe płomyczki świec.


Do tego koniecznie dym.
Bardzo lubię go obserwować.
Dym, para i mgła to trzy eteryczne istoty -
lekkie, zwiewne, przenikliwe.
Nietykalne.



Latem suszę dużo aromatycznych ziół -
jedne do naparów, inne do pachnących poduszeczek
i ozdobnych bukietów,
a sporą część wykorzystuję do kadzideł.






Takie kadzidła po hiszpańsku nazywają się atadillos
(czyt. atadijos) - od atar - wiązać.
Czyli wiązadełka.



Ja nazywam je też smużkami, suszkami, dymkami.
Są dużo prostsze do wykonania niż te,
o których pisałam tutaj klik,
a równie aromatyczne i bardzo energetyczne.
Przygotowuję je etapami, w miarę kwitnienia różnych ziół,
z myślą o długich, jesiennych wieczorach.




Gdy duch ususzonych roślin uwalnia się 
i ziołowym dymem zasnuwa przestrzeń wokół,
odżywają wspomnienia cudnych letnich dni i miło kołyszą serce.



Akt drugi jesieni, między Samhain a Yule,
szczególnie listopad, 
gdy Słońce symbolicznie gaśnie,
to czas zaduszny, zaciszny, zamroczny, podziemny.
Jaskiniowo - gawrowy.
Tak właśnie.
Tak, szczególnie listopad. Szczególnie wieczorami.
Szczególnie w ciszy, w otuleniu ulubionym kocykiem,
z ulubionym misiem i kubkiem aromatycznego naparu
lub dobrej herbaty. 
Z malutką kuleczką czekolady, która rozpływa się w ustach.
 Bo czekolada jest dobra dla duszy 😉 
Achhh, jak przyjemnie i przytulnie.


Za chwilę upiekę malutkie dynie,
które je się z pestkami i ze skórką.
Upiekę z orzechami laskowymi, miodem i cynamonem.
Jesienny przysmak.





"Opadają wciąż liście, jakby gdzieś z daleka,
jakby wysoko, na niebie
zaczęły wysychać ogrody.

I ziemia ciężka nocami opada
z wyżyn gwiazd ku wieczności.

Wszyscy padamy. Ta dłoń tutaj spadnie.
Patrzysz na inne: z nimi jest tak samo.

A jednak jest Ktoś, kto w swoje dłonie
najdelikatniej
bierze ten upadek".
(Gastón Baquero)




"Kocham myśl, pieśni, ludzi i zwierzęta, 
gwiazdy i kwiaty, ciszę pól i lasu,
lecz czar prawdziwy życia jest ukryty
po tamtej stronie gór czasu".
(Leopold Staff)



*

święto Gasnącego Słońca, Samhain

wielka tarcza ochronna
strzegąca świata żywych
opada

i wtedy wszystko się zaczyna...

noc poza czasem
ci, co już nie wrócą
i ci, którzy dopiero nadejdą
wchodzą pomiędzy nas
przenika chłód i ciemność
pośród cieni płoną pochodnie
i ognie na szczytach wzgórz

światło i mrok
życie i śmierć
Słońce i Księżyc
i porządek Rzeczy pomiędzy

Dziady, Halloween
święto Gasnącego Słońca, Samhain



Niech magia Samhain poniesie nas
przez tajemnicze mroki Gasnącego Słońca
ku Yule, 
gdy znów, odrodzeni, wyjdziemy na powierzchnię,
rozłożymy ramiona i z radością podążymy
w stronę rosnącego dnia.

*


I tak właśnie sobie jesteśmy, w drodze między
Samhain a Yule.


Czemu używam tych niepolskich nazw?
Głównie z powodu braku polskich.
Mamy Dziady, Kupalnockę, przesilenia i równonoce,
i na tym koniec.
Samhain, Yule, Imbolc, Ostara, Beltane, Litha, Lammas i Mabon -
to nazwy określonych, ważnych momentów w Kole Natury.
Mimo że głównie wywodzą się ze świąt celtyckich i germańskich -
to jednak nie trzeba przynależeć do żadnej religii, żadnego wyznania,
niepotrzebni są pośrednicy ani przewodnicy,
aby w tych dniach zatrzymać się na chwilę
i na swój sposób uświęcić to, co cykliczne, równoważące i harmonijne.
Jeśli ktoś lubi - można świętować razem,
ale można i w pojedynkę, sam na sam z siłami natury,
pokłonić się temu, co jest zarówno w nas, jak i na zewnątrz, 
temu, co nas karmi i odżywia,
i trzyma przy życiu - Ziemia i jej cykle, Natura i jej plony,
moc kreacji, żywioły i kontinuum pokoleń,
i powiązana z nami wszystkimi kolej rzeczy.
Czasami wystarczy chwila zadumy...


*

O czasie między Mabon a Samhain (22 września - 31 października) pisałam tutaj

O czasie między Lammas a Mabon (1 sierpnia - 22 września) pisałam tutaj

O czasie między Litha a Lammas (20 czerwca - 1 sierpnia) pisałam tutaj

O czasie między Beltane a Litha (1 maja - 21 czerwca) pisałam tutaj

O czasie między Ostarą a Beltane (20 marca - 2 maja) pisałam tutaj

O czasie między Imbolc a Ostarą (1 lutego - 20 marca) pisałam tutaj

O czasie między Yule a Imbolc (21 grudnia - 2 lutego) pisałam tutaj

*

Inne wpisy listopadowe:

Dni w swoich kolorach

Są dni złote, albo czarne.
Inne są antracytowe, albo różowe, albo zielone.
Są też granatowo - lazurowe, turkusowe, błękitne, royal  blue -
te są zwykle morskie.

Gdy rano się budzę, wyczulam się i nastrajam na odbiór -
w jakim kolorze wibruje ten dzień,
jakie niesie informacje energetyczne,
jakie drgania od Słońca, Księżyca i innych planet
i jak to się ma do mojego biorytmu.



Dni turkusowe, jeśli tylko mogę, spędzam nad morzem
i ono wtedy napełnia mnie sobą po brzegi.
Głowa staje się lekka, myśli - jasne i lotne,
ciało wchodzi w eteryczny stan ukołysania falami,
a ich nieustająca melodia koi i uspakaja, i przenosi w głębiny 
dostępne tylko dla ducha.



'Dlaczego kochamy morze?
Dlatego, że posiada ono jakąś potężną moc, która sprawia,
że myślimy rzeczy, które lubimy myśleć".
(Robert Henri)


"(...) głosy na wodzie
błyszczą falują i cichną
zostają mi po nich
naręcza odblasków
wędruję w miejscu
nigdy nie dojdziemy
nigdy nas nie ma tam gdzie jesteśmy
to nie przeszłość
to teraz jest nietykalne"
(Octavio Paz)


"(...) bez powodu tak sobie
niczym wtargnięcie morza
albo rozkołysanie łanów kukurydzy
jak przebicie się słońca przez chmury -
radość
fontanna ulotnego szczęścia: ach! być po prostu żywym
rozłupać granat tej właśnie godziny
i wysysać zeń pestka po pestce (...)"
(Octavio Paz)



"(...) Woda unosi powieki
światłem ocieka naskórek dnia
w ogromnej kropli czas się przegląda i syci sam sobą (...)"
(Octavio Paz)



rozkrólowały się błękity
roześmiały się biele falami, chmurami, muszlami
siedzę na brzegu
w moim naparstku wieczności
o której nie wiem nic

zresztą
co tu mówić o wieczności
skoro nie znamy jutra
ani nawet następnej godziny



może jutro zupełnie inny kolor dnia
pogna mnie w góry, lasy albo na łąki

a może do miasta, do ulubionej lodziarni, kto wie? 



"Nigdy nie ucieszysz się światem w pełni,
dopóki morze nie przepłynie przez twoje żyły,
dopóki nie odziejesz się w niebo
i nie założysz korony z gwiazd".
(Thomas Traherne)

Żywe życie

(Czy życie może być nieżywe?
Nie, bo już wtedy nie jest życiem.
Ale może być wirtualne...)

Odłączenie się od wieści ze świata
jest genialnym zabiegiem w dzisiejszych czasach.
Telewizora nie mam od 30 lat,
więc mam spore doświadczenie w tym temacie.
Komputer włączam niezwykle rzadko.
Zatem pozostaje mi jedynie wyłączyć mojego
smartfonka - przyjaciela - szpiega
i już! Gotowe!
W końcu to ja jestem tu bardziej smart niż on
i ja tu rządzę.
Tu, to znaczy w mojej warstwie świata.

To naprawdę jest takie proste,
choć niełatwe,
a dla wielu już wręcz niewykonalne, niestety.
Wirtualny świat stał się nałogiem.
Odłączenie się od niego powoduje u ludzi niepokój,
otępienie, ssanie w żołądku, głód i pustkę.

Tymczasem detoks cyfrowy przywraca nas samym sobie.
Zmienia się aura wokół nas.
Zmienia się bardzo mocno, bo wracamy do równowagi.
Odpoczywają oczy, ręce, głowa, 
właściwie to odpoczywa wszystko w nas.
Nawet dusza.
Nagle jesteśmy kompletnie zanurzeni
w przepływie żywego życia.



Nie scrollujemy fejsika
i nie dowiadujemy się, że panu X urodziła się druga córka,
że pan Y zameldował się w hotelu w Wiedniu,
że pani Z jest w związku z panem (lub panią) K,
a J jest właśnie w restauracji i zamówiła pizzę.






Nie dociera do nas, ile dziś zachorowań,
jaka inflacja i że ceny rosną.
Nie docierają bumy, krachy, spadki na giełdzie
i strachy na lachy.






Nie odzywają się żadne dzwonki, brzęczyki, 
powiadomienia tak ważne, że natychmiast trzeba sprawdzić,
kto nas o czym powiadamia.




Czy wyobrażacie sobie jeszcze życie takie,
jakie było mniej więcej 40 lat temu?
Telefon stacjonarny w domu i odbieramy tylko wtedy, 
gdy w domu jesteśmy.
Dwa programy w tv i garstka informacji ze świata.
Adapter na igłę i płyty analogowe.
Magnetofon szpulowy.
Dobrze, że choć grzyby takie same jak dziś 😃




Moja Mama ostatnio spanikowała,
bo nie oddzwoniłam tego samego dnia.
A mnie w poniedziałek rano rozładował się telefon,
 a zauważyłam to dopiero we wtorek po południu.
No bo zajęta byłam jak nie wiem co.
Zbieraniem fig, grzybów, kasztanów.
Zajęta żywym życiem, pochłonięta nim.



Mój smartfonik - przyjaciel - szpieg
coraz częściej zostaje w domu,
a ja znakomicie się czuję, gdy wiem,
że nie mam go w torebce, w plecaku, pod ręką.
Nagle okazuje się, że można chodzić bez telefonu,
jak niegdyś, jak w czasach młodości.






Spróbujcie!
Odłączcie się choć na jeden dzień
i poczujcie inną jakość życia.
Bez tv, bez radia, bez telefonu, bez internetu, 
bez wirtualnego świata,
bez czarny, wilgotny, błyszczący.


Zamiast wieczorem, jak zwykle, włączyć telewizor,
komputer czy scrollować ekran telefonu
i nasączać całe swoje święte ciało sztucznym białym światłem -
wymyślcie inny scenariusz.



Ja jestem teraz w ożywionym dialogu z jesienią
i mam tyle pomysłów, że dzień robi mi się za krótki.




Jestem wdzięczna za tę kreatywność, natchnienia, inspiracje,
za cały ten czas wypełniony ŻYWYM ŻYCIEM -
od pierwszego porannego promienia słońca,
aż po wieczorny blask księżyca,
aż po gwiazdy wysypujące się z kieszeni nocy.

*


(Ludzie chcieliby żyć wiecznie,
a nie wiedzą, co zrobić 
z jednym bezinternetowym popołudniem...)