Lubię wyjść z siebie i usiąść obok. Spojrzeć sobie w oczy lub czterema oczami w dal. Przede mną wiosna jesieni życia, wolna czasoprzestrzeń do usłania różami albo polnymi kwiatami, miodem codzienności, czekoladą zmierzchów, mlekiem świtów i stukaniem korali spadających lat. Dłonią w powietrzu rysuję sobie drzwi. Codziennie otwieram je i przechodzę na drugą stronę. Gdzie wtedy jestem? O niebo dalej...


Translate

Obserwuj Miejsce Spotkań Wymyślonych

Na skraju nieba

siedzą i piszą Mar Canela
(Barbara Maria Wandycz (Herba) w rozdziale 3
i Olga Jawor w rozdziale 5)




                                    Rozdział 1

Skądś wróciła. Weszła do pustego, ciemnego mieszkania. Szczęśliwa, że do pustego i ciemnego. Nie zapaliła światła. Często tak robiła – poruszała się po ciemku.  Nie to, żeby posiadła jakieś specjalne zdolności do poruszania się w ciemnościach, ale raczej dlatego, że wszystko było na swoim miejscu. Porządek.

Zatem chodzenie po ciemnym mieszkaniu nie groziło żadną niespodzianką. Potknięcie się o porzuconą na podłodze książkę, wpadnięcie na przesunięty mebel czy walnięcie głową w otwartą szafkę nie wchodziło w rachubę.
Jedynie Kott był jako tako ruchomy i mógłby nagle zaplątać się pod nogami, ale on znał dobrze zwyczaje swojej pani i też pilnował porządku.

Prawie zawsze zapalała świece. Wtedy pojawiały się cienie. Lubiła je. Snuły się za nią, mimo iż rzeczy, od których pochodziły, pozostawały nieporuszone.
Kott natomiast ruszał się, ale nie rzucał cienia.

Zawsze odczuwała ulgę, gdy wracała do domu i zamykała drzwi. Przesuwała zasuwę i to wystarczało, aby poczuć luz i zadowolenie. Pod warunkiem, że w domu nikt na nią nie czekał, a przecież nie zawsze tak bywało. Były długie okresy w jej życiu, że nie mieszkała sama: gdy wracała, paliły się światła i zawsze dochodziły jakieś okropne dźwięki z radia bądź telewizora. Obce, agresywne głosy, muzyka umpa umpa.
Ludzie nie siedzą w ciszy, natychmiast coś włączają. Cisza to ich wróg, osacza i zabija. Co ci wszyscy ludzie słyszą w ciszy? Najwyraźniej coś strasznego, coś nie do wytrzymania, skoro wszędzie i zawsze coś gra. A jak nie gra – to wtedy ludzie gadają i gadają. Bla, bla, bla.... A w najgorszym przypadku – i jedno, i drugie...

U niej nie. Cisza, dyskretny mrok, spokój, wolność. Specyficzny nastrój szczęścia uwieszonego gdzieś pod sufitem.

Z reguły nie zapala też światła na klatkach schodowych. Wchodzi po ciemku, ale rzadko kiedy udaje się jej wyjść w ten sam sposób. Bo zawsze, gdy od kogoś wychodzi i za drzwiami rzuca już ostatnie „cześć!”, wtedy pada sakramentalne:
- Zapal sobie światło. Przecież nic nie widzisz!
- Widzę, nie trzeba!
Pstryk!!! 
– No! Już ci zapaliłam, zabijesz się przecież!

Grrrr.... grrrrr..... grrrrr....

Nie znosi też gasnących kadzideł. W ogromnej większości nie gasną, ale czasami trafiają się takie wredne egzemplarze. Kadzidła bursztynowe na przykład. Ciągle gasną. Żeby temu zapobiec, przestała je kupować.

Teraz nastał taki okres w jej życiu, że może wracać do pustego domu. A na dodatek zaczęła się jesień. Będzie wczesny mrok i długa noc, wiatr z deszczem, szaruga i bure poranki. To, co lubi najbardziej, a już szczególnie, gdy nie musi wychodzić z domu – wtedy podwójne szczęście.
Prawdziwa uczta zaczyna się  w ostanią sobotnio-niedzielną noc października. To cudowna noc, bo wtedy wraca zagubiona wiosną i latem godzina. Cała okrągła godzina! Magiczna noc. A zaraz potem kolejna – zaduszkowa. Wtedy płomienie świec drżą, a nawet gasną od najmniejszego westchnienia. I wcale nie są to jej westchnienia. Kott też nie wie czyje.
I nie chce wiedzieć.
Onna tak.
On tylko podgląda zza wpół przymkniętych powiek, ale chyba trochę podejrzliwie. Onna za to pragnie ujrzeć to, co niewidzialne, usłyszeć niesłyszalne, odczuć nienazwane. Zawsze chętna, żeby coś stukało bez powodu, żeby działo się coś dziwnego, żeby pojawiły się duchy, zjawy, białe damy i błędni rycerze. Przecież  wie, że istnieją naprawdę. Nie boi się ich, pewnie dlatego omijają  ją szerokim łukiem. Psuje im zabawę.

Listopadowe mgły to jest to! I deszcz bez końca! Można otulić się kocem i zalec z książką na fotelu przy oknie. Albo zwinąć się w kłębek jak Kott i nic nie robić, tylko słuchać. I wtedy jest jak w wierszu Leopolda Staffa:

„O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
i pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany...płacz szklany... a szyby w mgle mokną
i światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...”

Deszcz ma wiele warstw. Odkryła to całkiem niedawno. Ten, co pada blisko brzmi inaczej niż ten, co daleko. Jest jeszcze ten, co w środku, pomiędzy, wyżej, niżej... Najlepiej słychać to nocą w lesie i gdy nie ma wiatru. Słuchała nie raz. Do zatracenia. Deszczowa medytacja. Deszczowe zen. Może z nim wygrać tylko cisza.

Oprócz jesieni, deszczu i wszystkich odcieni szarości Onna ma jeszcze (nie)jedną słabość. To zabawki.

Zabawki.
Na ogół te pluszowe, ale nie tylko.

Każda taka historia zaczyna się w sklepie. Zacząć należy od tego, że nie bardzo wie, po co wchodzi do sklepów z zabawkami w wieku...no dobrze, w jej wieku.
No, ale wchodzi, jakby ją popychała jakaś nieznana siła.
Oto przebieg takiej wizyty: rozgląda się od niechcenia, tak sobie, żeby tylko popatrzeć co jest. I nagle zaczyna się! Słyszy, że ktoś do niej gada z górnej półki. Udaje więc, że nie słyszy. Ale gadanie staje się głośniejsze i jakby bardziej natarczywe. Podnosi wzrok. To misiek. Zaczyna do niej mrugać. I to rozpaczliwie. Onna wtedy wie, że jeśli go stamtąd nie zabierze, to sumienie nie pozwoli jej spokojnie zasnąć co najmniej przez tydzień. Ściąga go więc z półki, płaci i czym prędzej wychodzą. Uśmiechają się dyskretnie i oczy im błyszczą, Onna i jej nowy misiek.

Nie zawsze odbywa się to tak spokojnie. Raz, już miała wychodzić, gdy nagle z samego końca sklepu usłyszała przekleństwa i pogróżki:
 - Jeśli natychmiast mnie stąd nie zabierzesz, to popamiętasz! Ja ci pokażę! Ty wredna szmato, tak to traktuje się koleżanki po fachu?!
Ponieważ było tuż przed Gwiazdką i w sklepie było dużo ludzi, zaczęła się dyskretnie rozglądać, czy to aby na pewno do niej. Ale wszyscy sprawiali wrażenie, jakby kompletnie nic nie słyszeli. Wrzaski jednak nasilały się:
- Ty stara, nędzna wywłoko, ani mi się waż wyjść stąd beze mnie, bo nigdy już nie zaznasz spokoju! I dziki rechot. Zdenerwowała się nie na żarty i ruszyła w głąb sklepu. Na bujanym fotelu siedziała Baba Jaga, z boku miała swoją miotełkę, a jakże, i gapiła się na nią złym okiem.
Tak, tak, dobrze się domyślacie, wyszły razem.
Teraz Baba na ogół siedzi w magicznym zakątku domu. „Na ogół”, bo czasami fotelik stoi pusty... heh...

A od czasu do czasu wyświadczają sobie drobne przysługi...

Była też taka noc, że Baba Jaga zaczęła się śmiać. Śmieje się jak ktoś ją trąci, bo ma baterie i prawo do szatańskiego rechotu. Ale wtedy nikt jej nie trącił, nikt nawet nie spojrzał w jej kierunku. Na dodatek Księżyc był w idealnej pełni, co zresztą mogło stanowić przyczynę tych wybryków. Kompletna idiotka!

Baya i Emma to lalki. Mają długie, błyszczące włosy i piękne sukienki. Gdy Onna jest  w domu, siedzą grzecznie na swojej ławeczce i ani drgną. Ale jak tylko usłyszą, że Onna poszla gdzieś sobie, zaraz ruszają do swoich zajęć. Kott nie raz podgląda je zaciekawiony. Zauważył nawet z niemałym zdumieniem pewną prawidłowość: gdy Onna wychodzi, to on nieruchomieje i zapada w sen, a one ożywają, a gdy Onna pojawia się, to on ożywa, a one nieruchomieją ( i podglądają). Już tyle razy zastanawiał się, dlaczego tak się dzieje, ale żadna sensowna przyczyna nie przychodzi mu na myśl. Musi zapytać Onnę. Bo dlaczego pluszowe koty zachowują się tak, jak te lalki, a nie jak on – to już jest zupełnie nie do zrozumienia. I nie do zniesienia! Podkradają z jego miski, gdy on śpi. I zawsze akurat wtedy, kiedy to on nie podgląda! Niech by je tylko złapał na gorącym uczynku, już on by im pokazał gdzie pluszaki zimują!



                                      Rozdział 2

Onna przyjaźni się z Księżycem. Bardzo. Nocami prowadzą długie rozmowy. On chętnie słucha o tym, co dzieje się w blasku słońca, a Onna w zamian dowiaduje się co słychać pośród gwiazd. Zresztą nie tylko. W jej magicznym notatniku z okładką z brązowej skóry możemy przeczytać takie na przykład zapiski:

dobrze jest pościć w dni poprzedzające pełnię Księżyca oraz jadać mniej podczas pełni, a post podczas nowiu odtruwa organizm szczególnie skutecznie;

pokrzywę zbieramy wyłącznie podczas ubywającego Księżyca i tylko wtedy ją pijemy;

zioła zebrane podczas pełni mają wielką moc leczniczą, nacięte drzewa mogą umrzeć, rany krwawią silniej;

specjalnym dniem jest dzień 18 czerwca, do południa - wszelkie cierniste krzaki i chwasty, które zostaną usunięte w ciągu tych kilku godzin już nie odrosną, a nawet zgniją ich korzenie;

pioruny uderzają wyłącznie w drzewa lewoskrętne - w czasie burzy należy więc stawać pod drzewami prostymi lub prawoskrętnymi;

masaże odprężające, rozluźniające i odtruwające - Księżyc ubywający;
masaże regeneracyjne i wzmacniające z użyciem olejków - Księżyc przybywający;

jutro po zmroku odebrać szmaragdy, czwarta akacja w Alei Snów.... (ups! tu już chyba zaczynają się jakieś inne notatki...)

szmaragd stabilizuje osobowość i zwiększa zdolności parapsychiczne, wzmacnia siły życiowe, poprawia samopoczucie, przyciąga dobrobyt i miłość;

30 września, tuż przed wschodem Księżyca, zająć się perłami... tym, którzy noszą je z miłością - odwzajemniają się, chronią ich i pomagają zachować urodę do późnej starości;

A tu jest zapisane, że "o północy, 13 dnia jesiennego miesiąca, promień księżycowy wskaże, gdzie odkopać jego kamienie... kamienie księżycowe... i że są bardzo silne, mogą stanowić talizmany... gdy do osoby, która go nosi zbliży się ktoś nieprzychylny, kamień nabiera purpurowego blasku.

Dalej mamy magiczne recepty. Amulety, talizmany, pentakle, czarodziejskie symbole... Widzę, że mamy tu lekturę na wiele jesiennych wieczorów...

No i skąd ten Księżyc o tym wszystkim wie?




                                      Rozdział 3

W życiu ludzie na ogół podążają jakimiś drogami.
Drogi bywają proste lub kręte, wąskie lub szerokie, łatwe do przejścia albo i nie, w górę lub w dół.
Onna nie chodzi drogami. Onna chodzi niedrogami. Niedrogi nie prowadzą donikąd.
Prowadzą włesprzec. (Co to oznacza, a raczej czego nie oznacza, dowiecie się nieco później). Teraz dość rzec, że można na przykład  spotkać ją tam, gdzie zupełnie nie da się wejść. Co gorsze, nie da się również  wyjść. Albo tam, gdzie wcale nie powinno jej być.

To właśnie tam nastąpiło to spotkanie. Spotkanie ze zwykłą niezwykłą kobietą.
Spotkały się tylko dlatego, że obie znalazły się w miejscu, w którym w ogóle, ale to w żadnym wypadku nie powinny się były znaleźć - w okolicach nieznajomego mężczyzny.  A jednak właśnie tam ich niedrogi przecięły się, a one wpadły na siebie niespodzianie jak dwa pijane zające. Z czasem, powoli, mężczyzna rozpłynął się jak we mgle, za to one nabrały ostrości.

Gdy ocknęły się po zderzeniu, zaczęły się sobie przyglądać. Onna posłała nieśmiały uśmiech, a Herba odwzajemniła go. Obie nieco zdziwione. Ale gdy kobieta znajdzie się na bezdrożach, manowcach, w cudzysłowiu, w nawiasie, w znaku zapytania albo w kropce – i tam nagle spotyka żywą poezję życia w skórze innej  kobiety, to przecież nie może być nic innego jak tylko znak!  Znak z głębi ziemi.  Albo z głębi czasu.  Albo nie wiadomo skąd.

Pewnego dnia Onna dostała list... Takie listy nieczęsto się zdarzają. Gdy skończyła czytać, westchnęła przeciągle, aż Kott nadstawił uszu. Jakby poczuł, że coś nowego pojawiło się razem z tym listem... Onna lekko uśmiechała się do siebie, odłożyła list i owinęła się szalem. Cicho wstała i poszła zaparzyć cynamonową herbatę. Kott bezszelestnie przycupnął obok kartki papieru i zaczął czytać. To było pismo Herby:

Obserwowałam Onnę. Niby dla mnie normalka... miśki, lalki,  Baba Jaga.... Ale nie... chwila spokoju i zaraz bilans mi się pojawił przed oczami. 
A przyrzekałam sobie już tyle razy. Nie będę bilansować, porównywać, wczytywać się. Nic z tego!

Tłumaczę sobie, Onna to Onna , to istota z innego wymiaru,  chociaż tak bliska mojemu sercu. 

Ale kiedy usłyszałam, że Onna rozróżnia szum deszczu, wie o kropelkowych nutach, półnutach, etiudach i wariacjach na cztery rynny i parapet, że czarowna muzyka deszczu ma moc wyciszania, kołysania, usypiania... to jak  miałam nie skomentować, nie porównać, nie zachwycić się.

A zapomniałaś tylko dodać, Onna, że wierzbowa batuta jak zaczarowana wkręca się między krople, poszukuje tych najmniejszych, łzawych, zagarnia je do czary z ciszą, a one nucą, szemrają, ledwo je słychać, omdlewają i łagodnie wracają by znowu rozlewać smutki.
A zapomniałaś zanucić z rzęsistymi strużkami -do re mi - by fontanna ze strużek rozdźwięczała się tęsknotą, aby granie deszczowych sonat  dawało nostalgiczną melodię, zasłyszaną latem wśród falujących łanów złocistych zbóż.

A chodzenie po ciemnych pokojach, bez lęku, zachwyt nad tańczącymi po suficie cieniami, zachłanność na ciszę,  w której wszystko słychać.

Onna – Madonna,  tak mi przyszło na myśl. 

Onna  - odmienna Madonna.

Onna ma gorące serce, wrażliwość samotnika.

Ja wiem, dlaczego tak kochasz samotne zmierzchy. Wiem, dlaczego najlepiej się czujesz w powleczonym mrokiem, cichym, pachnącym wonnymi kadzidłami pokoju.
Ja to wiem: TY się tam ukrywasz, wtapiasz się w ciszę i zmrok, łakniesz spokoju.

Wszystkie nieszczęścia,  jakie w drodze napotkałaś, wszyscy ci biedni, załamani, pokaleczeni, a obdarowani przez Ciebie odrobinami nadziei, zabijają Twoją wrażliwą duszę.  

TY  też o tym wiesz, Onna. 

I wiesz, że na to nie ma rady, że nie obronisz się i nie uciekniesz.

Tak chciałabym Tobie pomóc, ochronić, zasłonić.  Tak niewiele jest nadwrażliwych.

Trzymaj się Onna,  odpoczywaj w swoim ciemnym, magicznym  sanktuarium.

A  kiedy będziesz miała wszystkiego dosyć, kiedy poczujesz,  że jesteś zbyt wyczerpana i zmęczona,  zawołaj mnie. Potrzymam Ciebie za rękę, niech moja  nagromadzona, słoneczna energia,  przez złączone dłonie, płynie ode mnie do Ciebie, niech zadziała odżywczo, wzmocni i zaleczy ból. 

Pamiętaj,  Onna , zawołaj...”


Zawołała. Zawołała, bo wyczuła coś, czego już dawno nie czuła. Odpowiedziała na znak. A znak rozwija swoje skrzydła i zaprasza, by usiąść w cieniu i tkać opowieści.
Kott widzi czasami przez okno na poddaszu dwie kobiece sylwetki, daleko... I siebie też tam widzi. A one tańczą szalone tańce, albo siadają wygodnie na skraju nieba i opowiadają sobie historie z życia wzięte. Albo i z kilku żyć.

Wiemy już, że Onna lubi  jesienne szarugi, błotne i dżdżyste, szarodziejne.

- Herba, jak ja kocham listopad! To jest najbardziej tajemniczy, melancholijny i opleciony mgłami miesiąc ze wszystkich. Trzeba tylko umieć dostrzec jego surowe piękno! Zobacz tylko! Te nagie konary, puste drogi, gdy ludzie nareszcie chowają się w swoich chałupach i można spokojnie odprawiać czary. Stawiasz wyżej kołnierz płaszcza, otulasz twarz szalikiem i wzrokiem nakazujesz przenikliwemu wiatrowi, aby wiał obok, ciebie nie dotykając.
W takie wieczory coś nieuchwytnego wisi w powietrzu i snuje się po polach.... Chochoły jęczą, czas zwalnia jakby, natura zwija się w sobie, radość śpi... dusza stwarza się na nowo....
W ciemności czasu i przestrzeni tli się jedynie wewnętrzny ogień...czujesz wtedy, jak jądro wszechświata pulsuje w tobie. Czujesz to, Herba, czujesz?

Herba czuje, jeszcze jak czuje! Gdyby tak nie było, nie siedziałaby tu, na skraju nieba, ryzykując spadnięciem w nieskończone otchłanie wszelkich odcieni różu i niebieskości. Tylko nie do końca jest jeszcze przekonana do takich mrocznych klimatów. Ale pojednawczo macha ręką:

- A kochaj sobie listopad, Onna, kochaj.... z jego surowym pięknem. Ja od niego niczego nie chcę, tylko – aby szybko się skończył. Wcale i absolutnie się z tobą nie zgadzam..... Ja jestem ciepłolubna i zielonolubna i słonecznolubna, a wszelakie surowości i pochmurności, wiatry jesienne i szarugi zostawiam innym. Najchętniej to siedziałabym sobie na przypiecku i mruczała jak leniwy kocurek. A muszę biegać tu i tam i nakładać na siebie kurtałki, spódnice, szale, rajstopki, bo zimno. Brrrrrrrrrrrrr!!!!!
Ale tak między Bogiem a prawdą - o tej porze lubię chodzić nad rzekę. Szumi pięknie jak w żadnym innym miesiącu. Niesie swym szumem górskie ploteczki i kolorowe liście. Kolor ma szaro zielony. A światło załamane w nurcie zagadkowo wypływa na powierzchnię i rozbłyska kryształkami. 
Ciche szmery, wołania wiatru w nadbrzeżnych szuwarach plotkują  o nadchodzących zmianach. Ptaki odleciały i tylko nieduże stadko wron zasiadło majestatycznie na konarze starego kasztana – wspominała rozmarzona Herba swoje niedawne odczucia znad wody.
- Ale i one nie kraczą już tak wojowniczo jak wiosną. Nowa kładka nad rzeką nie skrzypi jak stara, drewniana i nie kołysze się rytmicznie. Spacer po starej kładce był przyjemnością, napięte liny skrzypiały wesoło, a drewniane belki pod stopami aż zapraszały do huśtania. Mogę godzinami stać i patrzeć jak płynie rzeka. Taka niewielka rzeczka, a też potrafi zdziałać cuda.

Pamiętam jak spacerowałam kiedyś nad inną rzeką... Miała zupełnie inną barwę, inaczej śpiewała. O czym innym opowiadała. I wrzask mew, nieznośny, chichotliwy, złośliwy.

Rzeki są piękne. Mają w sobie moc. Zbierają tajemnice.

Zmarzłam nad wodą porządnie. Wiatr mnie przewiał na wylot. Ale nie mogłam się powstrzymać, coś mnie tam poprowadziło. Z przyjemnością posłuchałam szeptu i szmeru, oddychałam chłodnym, przejrzystym powietrzem. 
Napatrzyłam się w nurt , odszukałam w myślach zagubiony wątek. 
W nadrzecznej ciszy udało się mi poukładać sporo spraw. Wyrzuciłam w nurt zbędny balast, poczułam się dużo lepiej...
Tak czy inaczej - podsumowała Herba - jesień wkroczyła, nie wiem kiedy... zbyt szybko i wcale mi się to nie podoba. Nawet  ta najzłotsza i najcieplejsza to jednak jesień...




Rozdział 4

Onna czuje, że czas nie mija, tylko spiralnie nawija się na szpulę wieczności. Wkręcił na nią jesień, a potem zimę - widać było jak płatki śniegu wirowały jak w jakimś szalonym podniebnym tańcu. Pewnego dnia spłynęły potokami zimnej wody, wieczorem wilgotny opar uniósł się nad horyzontem od strony północy i wisiał tak do świtu. Nagle na wschodzie przejaśniało i można było zobaczyć, jak Bosa Pani rozrzuciła kwiaty i nasiona, i błogosławiła im… 

Ale wszystko kręci się tak szybko, tak szybko…  trzeba to jakoś zatrzymać – pomyślała Onna, gdy spostrzegła, że oto nagle noce zrobiły się niebezpiecznie krótkie, że Bosonoga odchodzi w siną dal, nie wiadomo gdzie, bo kto wie, gdzie jest wiosna, kiedy jej nie ma? ( I kto wie, dlaczego wiosna, lato i jesień są raz w roku, a zima dwa? Bo przecież jest  w styczniu i lutym, a potem znowu w grudniu… ta okropna, niby biała, a jednak najczęściej szara, lodowata zima. Nie lubią jej ptaki, ani koty, ani czarownice.  Brrr…)

Za to Kapłanka Lata zawsze jest mile widziana.
Herba, która jest dzieckiem Słońca, natychmiast się ożywiła:
 - Słońce, ciepło, zieleń, ludzie jacyś życzliwsi, uśmiechnięci  i pomidory coraz tańsze – zauważyła.
- I młode ziemniaki z koperkiem i zsiadłym mlekiem, i kwaszone ogórki, i bób, i fasolka, szparagi i karczochy – wpadła jej w słowo Onna.   I jeszcze biały dzbanek z polnymi kwiatami, a wszystko na stole z obrusem z surowego płótna – rozmarzyła się…
Rozmawiały, jak zwykle, siedząc na skraju nieba. Stamtąd było widać całkiem wyraźnie, że rozkwitają już paprocie. Zbliżała się Magiczna Noc.
Ogień, który również nie wiadomo gdzie jest, kiedy go nie ma, wkrótce tchnie płomień w przygotowane na plażach drewna i patyki, aż iskry strzelą ku niebu. A tam, dwie kobiece sylwetki pochwycą je do skórzanej sakiewki, w której przechowują też inne skarby i cuda.


A potem zejdą (to znaczy: zlecą) na Ziemię. I razem z Kapłanką Lata będą te iskry rozrzucać po całym świecie. Bo iskry z ogniska palonego w Noc Świętojańską mają wielką moc… moc rozniecania Miłości.
Jeśli wydaje się wam, że nie da się schwytać  iskier, to ja wam mówię, że jesteście w błędzie. Często tak samo wydaje się, że nie można być szczęśliwym, że to tylko błogie  chwile ulotne jak te iskry właśnie.  I że miłość też jakby z czasem wypala się.
Ale miłość jest wieczna jak iskra – to człowiek się wypala. Szczęście też nie ma początku ani końca – to człowiek jest ulotny. Przypomnisz sobie to wszystko, gdy przeskoczysz przez ogień i pochwycisz świętojańską iskrę.
Niemożliwe? Spróbuj, skacz, tańcz, chwytaj, 
a zobaczysz…


tańcz...



chwytaj...



odważ się... a zobaczysz...

                                      Rozdział 5
Ognisko dogasało dopiero nad ranem. Ceremonia zakończona, choć słychać jeszcze z oddali niewidzialne bębny. Onna siedzi w kucki przy ledwie tlącym się kręgu po ogniu i grzebie w popiele. Trwa to jakiś czas. Coś układa pieczołowicie w małym, miedzianym garnczku. I coś jej się chyba przypomina… z innych czasów, z innych spotkań, z innych ceremonii…Coś nuci pod nosem…

i znów nie zasnę do świtu
w kamiennym kręgu
w rytm tamborów
zawiruję
wśród tych
co tańcząc
wzbijają tumany kurzu…
aż żar z ogniska zagaśnie…


Ale nie wiruje, tylko poszeptuje i robi zapasy… Węgielki. Wybiera te najmniejsze. Przydadzą się jak znalazł do palenia aromatycznych ziół: białej szałwii, werbeny, ruty i tymianku, lawendy, rozmarynu i lubczyku… Niektóre zioła już ma gotowe, inne suszą się właśnie na letnim wietrze, na niektóre dopiero przyjdzie czas. Wrzos, nagietek i rumianek ... akcenty późnego lata…
Ostatnio Onna dużo włóczyła się sama, często siadała też na skraju nieba, rozmyślając nad niczym i machając na przemian nogami. Herba przepadła gdzieś chwilowo w pozaziemskich  przestrzeniach, a może i w tych całkiem ziemskich, kto wie? Trzeba cierpliwie poczekać, aż wróci, wypełniona  po czubek miotły nowymi przeżyciami.
Czasu jest dużo, czasu jest mało. To zależy. Kiedy się czyta coś ciekawego, to czasu jest zawsze za mało, a właściwie to wcale go nie ma, bo znika. W tym właśnie bezczasie i na bezdechu, siedzi Onna i czyta, rozmarzona,  na tak absolutnej krawędzi skraju chmury tym razem, że w każdej chwili możecie się spodziewać końca tej opowieści…
Od czasu do czasu uśmiecha się. 
Czyta o przyjaźni * :

“...Było lato. Upał. Niebieskie jak na pocztówkach niebo. Złociste, dojrzewające w łanach zboże. A my, którejś gorącej niedzieli wyciągnęlismy ze schowków nasze rowery, plecaki załadowaliśmy wodą mineralną i pierwszymi jabłkami - papierówkami. Zuzi założylismy na szyję obrożę i pomknęliśmy przed siebie drogami i bezdrożami.
 Jak cudnie się tak mknie! Nie czuje się gorącego powietrza, tylko ten szum wiatru w uszach, tylko ten błękit nieba i zieleń pól wokół. My, na nowo młodzi. Zuzia szczęśliwa, wolna, radosna! A tyle dróg dookoła! Tyle możliwości! Śmiejemy się jak dzieci, zjeżdżając z górki. Oj, jak stromo! I pachnie oszałamiająco. Czym? Tymi polami bezkresnymi. Tymi łąkami niekoszonymi. Tym wiejskim kurzem i spiekotą, która każe się raz po raz zatrzymywać i pociągnąć łyk wody z butelki. A Zuzia biegnie gdzieś na horyzoncie. Uszka jej tylko powiewają, a w oczach ma euforię, szaleństwo nieograniczonej niczym przestrzeni i czyste szczęście.
Jedziemy dalej. Po wolność. Po spełnienie marzeń. Po cud odrodzenia. Nie ma żadnych granic. Granice wyznacza nam tylko własne zmęczenie, własne możliwości. Teraz czujemy się tak młodo, jakbyśmy mieli rzeczywiście po dwadzieścia lat i zero siwych włosów na głowie. Może to prawda? Może domowe lustro jakieś głupstwa nam wmawia? Przecież mamy tyle sił, tyle radości w sobie...
Zjeżdżamy bardzo stromo w dół. Po bokach naszej drogi ciągną się jakieś zabudowania, chatki, budynki gospodarcze i ogródki. Inna wieś.
Rozglądamy się wokół ciekawie - co to za miejsce? Okoliczne psy wybiegają nam na spotkanie. Obszczekują. Krążą podenerwowane obecnością intruzów. Zuzia ziaje jak miech kowalski. Upał i nam daje się we znaki. Zjeżdżamy w dolinę. Pięknie! Wokół modrzewiowe lasy. Paryje i strumienie. Bobrze żeremie. Pachnie tak bosko, jak gdyby świat chciał nam pokazać dzisiaj wszystko to, co ma najlepszego, a co specjalnie na tę okazję trzymał dla nas w zanadrzu.
I dróżka tajemnicza, którą jedziemy nie wiadomo gdzie. Wciąż w dół. Byleby dalej. Mijamy jakąś opuszczoną, drewnianą chatynkę. Zaglądamy do studni. Woda błyszczy jak kryształ. Ale nie ma wokół nikogo, kto chciałby się tej wody napić. Bezludzie.
Zjeżdżamy jeszcze niżej. Powietrze robi się chłodniejsze, żwawsze, żywiczne. Pachnie modrzewiami i grzybami...
Pojawiają sie pojedyncze zabudowania. Popatrujemy na siebie zdumieni. To i tu mieszkają ludzie? To i tu jest jakieś życie?
Gdzie jesteśmy? Co to za wieś?
Zatrzymujemy się przy jakimś płocie. Pociągamy parę łyków wody mineralnej. Zuzia pije jak smok ze swojej podróżnej miseczki. Rozglądamy się wokół... Nagle...
- Dzień dobry! Czy pomóc w czymś może? Czy państwo się zgubili? - dobiega do nas jakiś głos, lecz nie bardzo wiemy skąd. Rozglądamy się.
Po drugiej stronie drewnianego płotku, przy którym się zatrzymaliśmy pojawia się kobiecinka. Cóż mówię -  kobiecinka?! Kobieta postawna, rosła i rozłożysta jak kalina. Patrzy na nas z uśmiechem. Oczy ma wesołe i niebieskie. A w spojrzeniu ciekawość, życzliwość i ciepło...
- Gdzie my właściwie jesteśmy? - pytam - A w ogóle, to dzień dobry pani! - przypominam sobie o dobrych obyczajach i przedstawiam naszą dwójkę, a właściwie trójkę, bo oto i Zuzia łasi się i podskakuje w górę, by polizać i  pocałować w same usta miłą panią.
Kobieta gwiżdże cichutko, uchyla furtkę i nasza psina natychmiast podbiega do niej ufnie. Błękitnooka głaszcze ją i delikatnie przebiera palcami w miękkim, gęstym futrze, a do nas uśmiecha się serdecznie i otwiera jeszcze szerzej wrota, wiodące do swego obejścia.
- A cóż tak będziemy stać na drodze - mówi spontanicznie - Proszę zajść do środka! Pierogów właśnie ruskich nagotowałam. I mleko kwaśne jest. To chodźcie! Zapraszam serdecznie!
Wahamy się tylko chwilę...Na nic konwenanse i wyuczone formułki. Trzeba zdać się na głos serca i iść. Bo serce podpowiada, że oto nowa, jedna z najpiękniejszych w naszym życiu przygód. A jeśli przekroczymy tę furtkę, to tym samym przekroczymy pęta własnej nieufności i cywilizacyjnych, zupełnie zbędnych tu ograniczeń.
Zupełnie  obcy, a nagle bliscy, przekraczamy progi tego domu. Wita nas boski zapach skwarków na prawdziwym boczku, które skwierczą właśnie w małym rondlu na piecu. Bije na nas gorąco dochodzące z garnka pełnego, gotujących się pierogów. Do nóg łasi się łaciaty, niebojący się Zuzi kot. Dwie pstrokate kury przyglądają się nam ciekawie. A na parapecie kwitną wspaniale pomarańczowe pelargonie i petunie.
Na powitanie wychodzi do nas pan domu. Bardzo wysoki, starszy, na oko - chyba siedemdziesięcioparoletni  mężczyzna. Wita się serdecznie. Ściska ręce. Całuje szarmancko. Śmieje się od ucha do ucha. Gościnny. Stęskniony wieści ze świata.
- Ach! Witajcie w moich progach! Ja wiem, kto Wy jesteście, ale Wy pewno jeszcze nie wiecie, kto my! Wyście kupili ten dom po Staszku! On tak długo stał opuszczony, że żal było patrzeć...A za Waszym lasem jest mój las. I ja czasem obok Waszego domu po drzewo do mojego lasu jadę. I widzę, jak się w obejściu krzątacie. Oj, sporoście już tam rzeczy zdążyli zrobić. Cieszyłby się Staszek, gdyby wiedział, kto tam po nim zamieszka...!
Oszołomieni, wzruszeni i lekko skonsternowani słuchamy  tego wszystkiego, nie bardzo jeszcze wiedząc, jak się zachować w tych nowych dla siebie okolicznościach. Nigdy przedtem nikt obcy, ot tak sobie, z biegu nie zaprosił nas do siebie. Nikt nieznajomy nie usadził nas tak serdecznie na ławie w kuchni. Nikt nie przyjmował nas tak ciepło, jak byśmy byli znanymi od dawna i wytęsknionymi gośćmi...
A tymczasem pani Stefcia  już nakłada pierogi na bielutkie, obwiedzione błękitnym szlaczkiem talerze. A tymczasem bezpośrednia ta istota nalewa nam po kubku pachnącego oszałamiająco kwaśnego mleka. I zaprasza byśmy za stołem, słoneczną ceratą nakrytym, usiedli i jedli z nimi na zdrowie...
Jemy i pijemy aż się nam uszy trzęsą. Zuzieńka dostała zimnej wody do miski. A na talerzyku czekają na ostygnięcie, odłożone specjalnie dla niej pierogi... Jakiś raj!
Już dawno nic nam tak nie smakowało. Już dawno nie czuliśmy sie nigdzie tak dobrze.
Pani Stefcia pokazuje nam swoje gospodarstwo. Oprowadza po oborze, stodole i podwórzu. Rwie dla nas do kosza dojrzałego, omszonego agrestu i pierwszych, pachnących truskawek. Wciska nam do plecaków butelki z sokiem malinowym.
Pan domu częstuje winem domowej roboty. Opowiada o dawnych, młodych latach. Pokazuje zdjęcia dzieci i wnuków. Śmieje się do nas i poklepuje po ramionach.
Spędziliśmy z nimi dobrych parę godzin....Zupełnie nie chciało się nam wychodzić. Zuzia położyła łeb na stopach Stefci i pewnie była gotowa zostać w tej pozie na zawsze…

Od tej pory minęło już ponad dwa lata. Spotykamy się często. Dzwonimy do siebie. Robiąc przetwory na zimę, szykujemy je podwójnie, żeby starczyło dla nich i dla nas. Wpadamy do siebie bez zapowiedzi, gadając godzinami i śmiejąc się od serca. To starsi, pamiętający wiele z historii tutejszych okolic ludzie. Są dla nas istną skarbnicą wiedzy. Lubią opowiadać godzinami. Wypytujemy ich o wszystko. Słuchamy pilnie. Drążymy najciekawsze tematy. Lubimy się i cieszymy się najszczerzej tą cudem znalezioną przyjaźnią, tą bliskością, która zdarza się tak rzadko, ale przecież istnieje - jak brylant, jak pierwszy promień słońca na wiosnę...

Kolejna pora roku przed nami. Ileż jeszcze? Czas ludzki płynie osobnym lecz przecież zależnym od pogody torem...I tyle jest bezcennych chwil, które ochraniamy w skarbnicy swej pamięci. I tyle jest nadziei, nowych tematów do rozmów, spraw  gorących, codziennych, omówienia wartych i tyle jest życzliwości na przyszłe nasze spotkania. Czy dane nam będą jeszcze...? Czas pokaże...”

Przyjaźń… jak brylant, jak pierwszy promień słońca na wiosnę…
Gdzie jest ta wieś, gdzie są ci ludzie, ten pies?
Gdzie w ogóle jest życzliwość, dobre słowo i zaufanie, otwarte drzwi i pachnące, 
oszałamiająco kwaśne mleko???

  
* (Opowieść, którą czyta Onna,
to obszerny fragment opowiadania Olgi Jawor,
wykorzystany za zgodą Autorki).


Rozdział 6
Mijały pory roku, Herba nie wróciła. Onna czekała, przez okno wypatrywała, nasłuchiwała, robiła na drutach, warzyła mikstury w kotle z potrójnym dnem, tęskniła, rozmyślała, w głowę zachodziła, co mogło się stać, co wydarzyło się takiego, że gdzieś coś się zamknęło, zanikło, odcięło, umknęło, jak zwał, tak zwał – po prostu nie wróciło.




Jak wiele razy w życiu coś lub ktoś jest z nami na trochę, uraduje nas albo umęczy, a potem, niestety lub na szczęście, znika niczym poranny opar nad szuwarem. Tym razem to było niestety.

Onna jednak nigdy nie czuła się samotna, nawet będąc na samym dnie samotności, albo jeszcze głębiej... Właściwie to im było głębiej, tym było... no właśnie, jak? Było inaczej. Najpierw robiło się ciemno, gęsto i zimno jakoś. Ale potem wszystko zaczynało się rozciągać i poszerzać, wydłużać i oddychać nieskończoną nieograniczonością. Dwa i dwa dawało pięć, żeby zaraz potem sto razy sto zamieniło się w miliardy. Wszystko wchodziło w nic, a nigdy zagarniało zawsze, by nieoczekiwanie rozstąpić dno i miękko opaść poprzez puchy wiecznie kwitnących topoli.
Pod dnem samotności dobrze się spało. Ktoś rozpalał ogień i rozsypywał dywan z liści. Coś delikatnie łaskotało stopy.


Można było tak spać pięćdziesiąt lat, albo sto pięćdziesiąt, tak było dobrze! Onna, gdy już w końcu wyspała się na amen – przebierała się, zmieniała kapelusz, chowała do plecaka magiczny kryształ, dzwonek i rytualny nóż, i szła dalej. Na pożegnanie żaby robiły groźne miny, ale to nic strasznego dla kogoś, kto wie, że żaby to wcale nie żaby.


Ptak czekał. Siedział nieruchomo na szczycie skały. Może rozmawiał z Księżycem, a może z gwiazdami, ale to już jego sprawa.


Onna zbliżyła się na bezpieczną odległość, by nie przeszkadzać, odebrać jedynie wiadomość, gdzie usypać kamienny krąg dla Dymnego Węża, który o umówionej wiośnie wypełznie z kadzielnicy i zamieszka w tym kręgu.


Dlaczego w tym akurat i teraz? Bo tak ma być. Jak coś ma być, to będzie, jak ma nie być, to nie będzie. W tym właśnie kręgu ma zamieszkać Dymny Wąż, czyli Strażnik Świętego Dymu. Cały dym świata, ten co był, jest i będzie, jest jego. Dym z ognisk i pożarów, z tytoniowych skrętów i z fajek, dym z kadzideł i kominów. Zadymy... nie, zadymy już nie są jego.
Potem w dół rzeki, tratwą z bali. Nie oglądać się. Dym i tak się pojawi, w podziękowaniu od Strażnika, gdzieś po drodze... już jest, wydobywa się z komina małego domku na skale, snuje się powoli i leniwie jak niedzielne popołudnie, pachnie ciepłą nocą, która zaraz się oddali.


Ptaki ogłaszają świt. Tratwa dalej popłynie sama, kolejny wędrowiec czeka gdzieś przy brzegu albo w nurtach, tratwy zawsze się przydają, by połączyć brzegi podróży. Onna ma teraz przejść przez most nad rzeką i iść okrężną drogą.


Żadnych skrótów, bo skrót to najdłuższa odległość między dwoma punktami, a Onna nie ma czasu do stracenia. Zaraz i tak się zgubi. Zawsze się gubi, bo to najlepszy sposób, aby się odnaleźć. Życie to daleka droga,  jest wystarczająco wiele wschodów i zachodów Słońca, aby móc odszukać najdalszą z gwiazd – siebie samego.
Każdy wschód i zachód to złudzenie przemijania dni i nocy. Onna idzie i rozmyśla: co by było, gdyby zawsze było jasno? Cały czas tak samo, a Zegarmistrz jeszcze się nie narodził ze swoimi zegarami. Nie ma zatem niczego, czym można by mierzyć... mierzyć... mierzyć co?  Wieczność??
Onna idzie już tak właśnie wieczność całą. A może nie całą, może pół, albo półtora wieczności? Weszła w strefę trzynastej nieskończoności, zrobiło się ciemno i chłodno, ale grunt jeszcze jest pod nogami. Promieniem Księżyca zapaliła lampę, aby oświetlać drogę za sobą. Tak, za sobą, aby łatwiej było tym, co nadejdą za nią...


 W tej akurat nieskończoności niebo jest fioletowe, a drzewa nie mają liści, nie ma pór roku, bo nie ma żadnego roku. Jest za to Sprawiedliwość, na co wyraźnie wskazują magiczne szale tkwiąc nieruchomo nieco znudzone, przypominając sobie szalone czasy w trzecim ziemskim wymiarze, gdzie nieustannie wychylały się jak w opętanym tańcu, nigdy nie znajdując spokoju.


Ziemio, Ziemio, dziwna planeto, zaraz wrócę, zaraz wrócę, głodne są już moje zwierzęta, czeka Kott i lalki, niesforne w swoich własnych życiach.
Na samo wspomnienie, Onna w mgnieniu oka ląduje w mikroświecie Elementali. Stamtąd już krok do domu. No, może parę kroków. No dobrze, parędziesiąt długości kijów od miotły. Dobre Wróżki splatają długie trawy, które potrzebne są gnomom i krasnalom.


Parę muchomorów zbiera siły do zejścia na Ziemię. Zastanawiają się jeszcze tylko nad krojem i odcieniem kapeluszy, ilością kropek i wyborem lasu. Tymczasem Onna przygotowuje swój pojazd. Jaszczur chyba też się wybiera.

Przez framugi wewnętrznych drzwi można spaść na sam środek własnego podwórka. Nakarmić zgłodniałych, napoić spragnionych, pozamiatać resztki wspomnień, na nowo ustawić drogowskazy, które po ostatnich kłótniach między drogami całkowicie utraciły rozeznanie w kierunkach.


Zdjąć magiczny kapelusz, a założyć zwykłą chustę i wejść w dzień jak co dzień... Może na długo, może nie na długo, może na zawsze, może na wcale...  Bo nurt rzeki wartko płynie i przyzywa na brzeg, z którego znów można samotnie się oddalić... Rosną tu te same trawy, które splatały Dobre Wróżki dla krasnali, ale... gdzie ich nie ma, gdzie one są? Te Wróżki, te krasnale...



(Rozdział 6 zainspirowały karty, 
dokładnie - 13 kart, 
z jednej z moich ulubionych talii Tarota -
Teen Witch Tarot autorstwa 
Laury Tuan i Antonelli Platano.)


Rozdział 7

Kiedyś przeczytała słowa, które głęboko zapadły jej w pamięć: "jak zamienić nieokreślone tęsknoty w prawdziwe przygody tak, abyś wiodła życie, które będziesz kochała i budziła się podekscytowana każdym nadchodzącym dniem, i była zachwycona tym, co masz do zrobienia". (1)

No właśnie. Jak zamienić najpiękniejsze marzenia w prawdziwe życie?
Po prostu zamienić!
Tak jak się idzie do sklepu i zamienia za małe buty na większe!

Jak pomyślała, tak zrobiła. W efekcie tej zamiany ma teraz życie usłane różami.
Ciepłe wieczory pod rozgwieżdżonym niebem. Szelest palm. Płomyki świec, dużo. Kolorowe lampiony. Zapach jaśminu i konwalii. Rozkołysane morze, rozkołysany hamak, rozkołysana dusza. Lampka wina i czekoladki. W lodówce mrożą się lody.
W oddali chill out music. Boso. Sukienka na ramiączkach. Uśmiech i dobrostan. Obfitość. Długo w noc kołysze ją ten nastrój, każdej nocy. Aż do zaśnięcia.

"Ciesz się sobą, wybieraj rozrywki, które czynią cię radosną i każą twojej duszy śpiewać. Zadbaj o subtelne tęsknoty twojego serca. Ten czas już nadszedł". (2)

Rano chce się wstać, chce się żyć, dreszcz zadowolenia po plecach.
"Dzień, dzień kulisty, świetlista pomarańcza w dwudziestu czterech cząstkach, przesyconych tą samą złotawą słodyczą". (3)
Po pierwsze - zajrzeć do ogrodu, przez bajkową bramę obrośniętą bluszczem i różami. Co nowego zakwitło? Nad czym trzeba się pochylić, zagadać, dotknąć, ośmielić? "Rozmawiaj z rośliną tak, jakby mogła cię usłyszeć. Duch może spotkać się z Duchem, jest bliżej niż oddech, niż ręce i stopy". (4)
Miękka trawa ugina się przy każdym kroku. Wszystko wokół pachnie nieziemsko. Jest tak dobrze! Zwiewna długa sukienka kołysze się wokół stóp. Bransoletki na dłoniach brzęczą przy każdym poruszeniu.
Ptaki odzywają się to tu, to tam. Gdzieś stuka dzięcioł, przeleciały motyle w swoim zawrotnym tańcu. Dzieje się życie.
Na leżaku poduszka i książka. Na tacy owoce. Melon, mango, czereśnie. W dzbanku paruje przedpołudniowa herbata.
Można czytać godzinami, bo zaczytanie jest dobre na wszystko. Można iść na spacer. Albo zjechać krętą drogą prosto nad morze, które widać błękitną smugą na horyzoncie. Można zrobić ciasto. Albo zaczynić chleb. Odpisać na wiadomości. Wszystkie wiadomości są dobre. Można się spotkać. A nawet zakochać.

W pobliskim miasteczku magia białych domków, fontanny, kawiarenki, sklepy z pamiątkami. Wszędzie dużo kwitnących pelargonii w niebieskich doniczkach. Stoją przy domach, wiszą na ścianach, na balkonach, na tarasach restauracji. Wzdłuż ścian zwieszają się barwne buganwille - czerwone, białe, różowe. Ach!
Nagrzane słońcem uliczki, nagrzane mury, lekki wiatr rozwiewa włosy.
Głęboki oddech zadowolenia wypełnia płuca. Można tędy chodzić całymi dniami i nocami, i nigdy nie dość. Bo piękno i pogoda wyglądają z każdego okna, z każdych drzwi, i z ludzkich oczu. W powietrzu wisi dobry duch. Można mu dać szczyptę miłości, uśmiech, dotknąć go polem własnego szczęścia. Każdy tak robi, a on rośnie i rośnie, i zagarnia wszystkich w wirujące pokłady radości istnienia. Alegría de vivir!

Morze. Mewy. Muszle. Muzyka. Miejsca Marzeń. Miłość. Moc. M...m... m... Mmmm...
Woda jest ciepła, rozlana wokół stóp białą koronką piany. Cofa się. I wraca. Wzbiera.
I opada. Zbliża się. I oddala. Coś szumi ustami fal, coś sobie gada. Pomrukuje, podśpiewuje. Szszsz... szszsz...szszszsz....
Nuci coś i Onna. Lubi ten słony zapach na całym ciele, i piasek, który przykleja się do opalonej skóry - wilgotnej, wypoczętej, nasyconej solą, słońcem i leniwym ociąganiem się.

Jeszcze tylko małe zakupy w zaprzyjaźnionym sklepiku na rogu dwóch ulic, i można wracać do domu.

Chrupiąca bagietka z masłem. Pyszna marmolada z pomarańczy. I słońce, które też zachodzi niczym wielka naranja.
Zaraz zmrok. Atardecer. Crepúsculo. Ta szczelina między światami. Można wejść i zniknąć. Pojawić się gdzie indziej. Albo wcale się nie pojawić...


(Cytaty 1 i 2 Sarah Ban Breathnach, cytat 3 Octavio Paz)