Lubię wyjść z siebie i usiąść obok. Spojrzeć sobie w oczy lub czterema oczami w dal. Przede mną wiosna jesieni życia, wolna czasoprzestrzeń do usłania różami albo polnymi kwiatami, miodem codzienności, czekoladą zmierzchów, mlekiem świtów i stukaniem korali spadających lat. Dłonią w powietrzu rysuję sobie drzwi. Codziennie otwieram je i przechodzę na drugą stronę. Gdzie wtedy jestem? O niebo dalej...


Translate

Obserwuj Miejsce Spotkań Wymyślonych

Coś się zmieniło

 Lawenda jeszcze nigdy
nie pachniała tak mocno.



Ruta nigdy nie była tak intensywnie żółta.


Arbuzy nie miały wcześniej tyle soku,
żeby aż zbierać go szklankami.



Hibiskus nie miał aż tylu kwiatów,
a elfy aż tak bez opamiętania
nie upijały się słodkimi pyłkami.


Nigdy wcześniej świty nie były tak piękne,
zmierzchy tak magicznie rozkołysane cichością.
Moja gwiazda nigdy nie świeciła tak jasno,
nie była aż tak promienna.


Coś się zmieniło.

Nawet pokrzywę zbieram gołymi rękami.
Czasami zjem croissanta z kawą,
czego nigdy wcześniej nie robiłam.
Sam zapach kawy mnie drażnił,
a teraz przestał.
Choć nadal robię się po niej senna.

Nigdy wcześniej wrzosy nie kwitły w lipcu.


Kocanka nigdy wcześniej
aż tak bardzo nie szeleściła suchością,
nie czułam od niej kiedyś
takiego pachnącego gorąca -
myślałam, zbierając ją na klifie,
słuchając jednocześnie
jak morze za skałami mruczało coś do słońca.


Czasami mewa rozcinała niebo na pół,
ale po chwili łączyło się z powrotem.



Zeszłam z wydm na plażę.
Bransoletki położyłam na piasku
by naenergetyzowały swoje koraliki.
Zerkałam od czasu do czasu, 
czy fale nie zamierzają zgarnąć mi ich na zawsze
w bezdenną otchłań.
Ale nie, bo odpływ oddalał morze 
w stronę horyzontu.


Bursztyn, drzewo oliwne
i jedna, własnoręcznie zrobiona,
z pestek czerimoyi i tamarindo.
Wiem, że lubią znowu poczuć
bliskość ziemi.


Obok morza jest las.
Sosny w czułym uścisku bluszczu,
a korzenie wyszły na powierzchnię, na ścieżkę
i stopy ludzkie zagadują,
i patrzą, czy może którąś złapią za kostkę,
dla zabawy pochwycą.


Pachniało korzennym piaskiem, korą i żywicą.



Przyklękałam co parę kroków,
by pobyć niżej, powąchać z bliska,
spojrzeć na las z perspektywy piasku,
liścia, który opadł.



Serca soczyste i serca suche.
Taki świat...
raz promienność, raz słota.



Ale czułam, że coś się zmieniło.

Tak, kiedyś lawenda też pachniała tak mocno,
ruta była intensywnie żółta,
a arbuzy ociekały sokiem.
Kocanka szelestem i słonecznym zapachem
przywoływała zawsze wspomnienie letnich wydm,
a ja już w lipcu przecież za wrzosami
chodziłam po klifie
tam i z powrotem.


Przecież już od dawna skały
poznają kolory moich sukienek.


Tak, hibiskus miał kiedyś mnóstwo kwiatów,
świty były cudne, a zmierzchy magiczne.
Tak, moja gwiazda zawsze świeciła tak jasno.
Już przecież nie raz zbierałam
kosze pełne ziół i miniaturowych światów.


Tylko ja sobie tego nie uświadamiałam.
Nie aż tak bardzo. Na wskroś. 
Na przestrzał.
Nigdy aż tak mocno gdzieś w sobie
tego nie celebrowałam.
Coś się zmieniło.
Jakby od spokojnego dna
perła odbiła się z dźwiękiem.

Obrosłam w zachwyt i uważność.
Zrównałam swoje tempo z porami roku,
z pulsem Ziemi, z torusem przestrzeni.
Świadomie śnię istnienie mojego świata.
Beze mnie by go nie było.
Zmieniłam się ja.
I wszystko się zmieniło.