Lubię wyjść z siebie i usiąść obok. Spojrzeć sobie w oczy lub czterema oczami w dal. Przede mną wiosna jesieni życia, wolna czasoprzestrzeń do usłania różami albo polnymi kwiatami, miodem codzienności, czekoladą zmierzchów, mlekiem świtów i stukaniem korali spadających lat. Dłonią w powietrzu rysuję sobie drzwi. Codziennie otwieram je i przechodzę na drugą stronę. Gdzie wtedy jestem? O niebo dalej...


Translate

Obserwuj Miejsce Spotkań Wymyślonych

Noc przed

 Widzę za sobą drogę, którą przyszłam.
Aż tutaj, do końca jesieni.
Ciemne chmury przetaczają się po niebie.
Niosą deszcz.


Patrzę na bezlistne gałęzie.
Dotykam wyziębionej ziemi.
Suche trawy kołyszą się na wietrze.
Lubię ten ich słomiany kolor.





Widzę przed sobą drogę, którą pójdę.
Do domu.
Napalić w kominku.
Zrobić napar z pomarańczy, cynamonu i goździków.
Przytulić kota. Zaopiekować siebie.


Minęła właśnie ostatnia w tym roku jesienna noc.
Znów coś się kończy, by zacząć się mogło coś.
Między szalikiem a rękawiczką
już słychać staccato zmiany - 
oto kropka nad nutą nadchodzącej zimy.
Przesilenie. Przejście. Przemiana. Odrodzenie.
Jeszcze niewidoczne, ale już wyczuwalne
w eterycznym oddechu ziemi.
Kończy się głęboki wdech - czas schodzenia.
Światło ukryte w mroku zacznie teraz
nabierać mocy na wydech,
a mrok będzie się kurczył i znikał w świetle.
Aż do przesilenia letniego.

(Vigilia (łac) --- czuwanie nocne przed dniem świątecznym).

Było już późno, ale nie spałam.
Bo tej nocy była moja wigilia, moje czuwanie,
ten magiczny "dzień przed" i "noc przed",
gdy pory roku zamieniają się miejscami.


W środku nocy wyszłam jeszcze do ogrodu,
by spojrzeć na rozchmurzone właśnie niebo,
na świąteczne bombki z gwiazd
i zebrać najpiękniejsze prezenty -
ciszę śpiących w spokoju ptaków, oddech drzew,
świadomość życia, kołysanie traw.


*      *      *

Święto Yule. Światła narodzenie.
Życiodajnego przesilenia życzę wszystkim
i cudownej celebracji Yule tym,
którzy pochylają się nad sacrum Koła Natury
i żyją ze świadomością nieśmiertelności i mocy Ducha.




Samotna dusza

Listopad jest gęsty od przesłań ducha. 
I od szeptów przodków. 
Są w szelestach liści, w szmerach wiatru,
w jękach chochołów na polach,
w tiulach mgieł i pustych pajęczynach,
na których krople wody lśnią jak diamenty.
Są w dymie z kominów nad domami dobrych ludzi.
W stuknięciu kamienia o kamień.
Między dłonią a wilgocią trawy.
W ciszy, w samotności, w westchnieniu.


Między dłonią a wilgocią trawy 
lśnią też wspomnienia lata.
Latem odwiedzałam to miejsce wiele razy,
ale trawa była sucha jak pieprz, 
a wszędzie wokół kwitły rumianki, krwawniki 
i dziurawce. 
Na to wspomnienie ogarnia mnie melancholia.
Zresztą
dużo teraz wokół melancholii.
To jej czas.
Jest jak mandolina jesieni,
jak skrzypce wczesnych zmroków,
jak flet poprzez echo gór.
Jest jak samotna dusza
na samotnym niebie bez końca. 



Victor Hugo powiedział kiedyś,
że melancholia to radość z bycia smutnym.
A gdy jeszcze weźmie się za rękę ze swoją siostrą nostalgią,
to już można całkiem popłakać się ze szczęścia.
Takie to są paradoksy.

Nostalgia. Melancholia. 


Mgła, gdy jest bardzo gęsta, syczy.
To brzmi tak, jakby Istoty Mgielne komunikowały się ze sobą. 
Raz ciszej, raz głośniej.
Ssssss...
Wsłuchiwałam się w to syczenie nie raz -. 
jest delikatnie smutne, przejmujące. 

Przesuwam się 
poprzez mleczno - muślinową istność mgły, 
a ona otwiera przede mną drzwi,
a potem słyszę, jak zamyka.
Jestem wewnątrz.
Zupełnie sama.
Nikt nie patrzy.
Mogę się nawet rozpłakać.


Z tamtej strony - 
przytłumione odgłosy fioletów wrzosu,
brązów zasychających paproci,
 ostatnich tchnień żółknących traw. 
Nostalgia. Melancholia. 
Z tej strony - samotność duszy.
Nie ma nic więcej. 



To w takich miejscach rodzą się
błędni rycerze.
To w takich miejscach spotkać można duchy
i dzieci we mgle.

Coś czeka.
Jest dziwnie.

Idę cicho i szukam w sobie
swojego pierwotnego imienia. 
Nomen est omen.
Szukam słów niewypowiedzianych,
jakiegoś sensu,
ssssssss,
a chłód zaczyna przenikać mnie do kości.
Góry niosą już na ramionach zmierzch.
Oczy wrzosów powoli zamykają się.


Nostalgia. Melancholia. 

Mogłabym poczuć niepokój 
na tym pustkowiu świata i duszy. 
Ale nie. 
Jestem prawnuczką kobiet doświadczonych.
Prawnuczką tych,
które w nocy wsłuchiwały się w krzyki śpiących ptaków
i rozmowy nienarodzonych jeszcze dzieci.
Tych, które dawały radę 
mimo wszystko. 
Pozostały w szemraniu mojej krwi, 
w pamięci moich kości, w syczeniu tiulów mgły. 
Są już teraz z drugiej strony
i wiedzą to, co przede mną jest jeszcze 
zamknięte. 
Kobiety o samotnych duszach.
Jak ja. 

Po mnie przyjdą następne.

Świece, tylko

Czasami robię sobie wieczory tylko w świetle świec.
Już zapadł zmrok, za chwilę pogaszę wszystkie światła
i zapalę knoty.




Lubię kontemplować, jak wygląda wszystko dokoła
w ciepłej barwie płomyków,
jakie ma miękkie kontury i zanikające kolory.


Obserwuję cienie.
Słuch wyostrza się i nagle słyszę w domu
zupełnie inne dźwięki niż wtedy,
gdy zapalone jest światło.
Słyszę, jak deski w drewnianej podłodze wzdychają do czasów,
gdy były drzewami,
słyszę, jak porządkują sęki.
Słyszę, jak obok mnie przesuwa się czas
i powoli zabiera ze sobą kolejny dzień.




Czuję delikatny ruch powietrza,
bo pomimo końca października jest bardzo ciepło
 i balkon otwarty jest na oścież.
Czuję jakąś niesamowitość tych chwil,
gdy płomienie świec lekko drżą nawet wtedy,
gdy nie ma już żadnego powiewu.
Czuję, jak cały dom delikatnie oddycha.
Gdzieś coś pyknęło, gdzieś coś stuknęło, zaszeleściło.
Może któreś z moich lalek ożyły,
obudziły się z dziennej nieruchomości i idą się bawić.
Może czekolada rozwija się ze sreberka.
A może to czajnik rozmawia z kubkiem.
Biorę kadzidło Midnight Calm,
zapalam je od świecy i czuję, jak uwalnia się jego aromat.
Bezszelestnie chodzę po domu, tylko po to,
aby poczuć przyjemność poruszania się
między dniem a nocą,
między migotliwymi cieniami w przestrzeni,
między ogniem a powietrzem.

Między życiem, a przemijaniem... 


Obok mnie mój kot, mruczy.
Razem wchodzimy w murmurandum tej właśnie chwili
i zanikamy powoli w sennym przytuleniu.
Miękka sierść pod moją dłonią
i błyszczące oczy patrzące na mnie z miłością.
Jak łatwo jest wyjąć sobie trochę magii
z kufra nieskończoności i zaczarować sobie wieczór.
Świece, kadzidło, duchy domu, zmrok, kot i ja.


Babie lato

w wysokich jesionach wokół
coraz częściej odzywa się wiatr - el viento
mówi, że jesień... że tarnina, że jarzębina
a ja mówię - mniszki do sałatki
chodź, kocie mój, pozbieramy


poleżymy na trawie, pooddychamy
jeszcze jest zielono, tak bardzo zielono
choć kończy się już wrzesień
i sypią się kasztany


tak, jesień - otoño, nitki babiego lata
plączą się między palcami
ale, między niebem a jesienią
też jest piękne życie - 
te dzikie róże, dynie, obrus w kolorze ecru
dymiące kopczyki liści
i długie wieczory z duszą i melancholią
utkane ze spokoju
i nieuchwytnej magii







Chciał, nie chciał, lato odeszło.
I mimo że odczuwam takie wewnętrzne "nie chcę!",
to jednak jestem już pogodzona 
z przemianami koła natury,
żyję mocno zanurzona w jej cyklach
i mój wewnętrzny torus powoluuutku ciągnie mnie już
do środka.
Do zamyśleń, zapatrzeń, świec, nostalgii i ciszy.


Na szczęście mieszkam na południu Europy,
więc jest łagodniej.
Liście jeszcze nie opadają i wciąż kwitną kwiaty.
W dzień słońce wciąż mocno grzeje,
ale wieczory i poranki już gnają mnie do szafy po sweter.
Istoty mgielne coraz częściej wychylają się
zza gór i szykują swoje mleczno - szaro - srebrne tiule i woale,
bo już wkrótce będą nimi oplatać pola, łąki
i bezkresne kantabryjskie doliny.

Skończył się przepiękny czas.
Pełen lata w lecie, takiego najprawdziwszego.
Wdzięczność. 



Jesienne zrównanie dnia z nocą,
święto Mabon, celebruję przez kilka dni.
To taki szczególny moment na kole roku,
taki akcent, znak dla samej siebie,
że oto zmiana, w którą trzeba wejść
i popłynąć w niej bez oporu,
jak statkiem niesionym jesiennymi chmurami.


Mój futrzak kontroluje, czy może nie potrzebuję już
chwilowego "szalika z kota" 😀,
ale nie - jest ciepło, bo to przecież teraz pora
na indian summer - indiańskie lato.


Zaobserwowano, że często jest tak,
że od połowy września aż do końca października
pojawia się ciepła, słoneczna i prawie bezwietrzna pogoda,
a nocami temperatury znacznie spadają.
Podczas dnia leciuteńkie podmuchy powietrza
unoszą ze sobą młode pająki, 
które jadą na swoich cienkich niteczkach
niczym na linach i rozglądają się
za odpowiednim miejscem do spędzenia zimy.
Trzepoczące pajęczyny. 
Późne lato tkających pająków.
Nitki babiego lata.
Wszędzie ich teraz pełno.
To nieodzowny element indian summer.


Zatem teraz czas między Mabon a Samhain.
Pisałam o tym w zeszłym roku:

*

"Spacerując wśród mchów i paproci
słyszę nad tym drzewem, co się złoci
ostatnią nić lata, jak tu pęka
jakby ją zerwała czyjaś ręka..." 
(Stevan Raicković)


Jeden więcej

 Przez jeden punkt można poprowadzić nieskończenie wiele linii prostych. 
Ale przez dwa punkty - linię już tylko jedną.
Dodano jeden jedyny punkt, 
a on spowodował tak wielką zmianę, ograniczenie - 
z nieskończenie wiele linii do jednej.

Jedna kropla więcej, a się przeleje.
O jedno słowo za dużo, a można żałować latami.
Jeden gram więcej na szali wagi w końcu przeważy całość.
Jedna decyzja, a skutki mogą się ciągnąć całe życie.
Jeden kamień więcej, a wszystko się zawali.



Trzeba wiedzieć, dokąd można się posunąć, 
aby nie posunąć się za daleko. 
Jeden więcej lub jeden mniej może zadecydować o całości.


Z drugiej strony - czasami coś się trzyma nie wiadomo jak,
a czasami coś się wali, choć wcale nie powinno...

Kamienie. 
Każdy jest inny. 
Mam wrażenie, że przechowują w sobie 
całą energetyczną pamięć Ziemi. 
Powierzono im to zadanie, bo są dyskretne, skryte i milczące.
Nie zdradzają tajemnic i sekretów życia mandali.



I drogi kamienne. Stare. 
Mają tu dużo ciszy i spokoju, 
bo ludzkie stopy rzadko tu docierają.



Kamienie.
Wygląda jakby się tu wpasowały na wieki wieków.
Aż do czasów ostatecznych, gdy ziemia się poruszy, zadrży, 
zatętni wewnętrznym pulsowaniem swojej wielkiej mocy,
otworzy się i wszystko pochłonie.


Przyglądam się im z bliska.
Niektóre są gładkie, niektóre chropowate,
niektóre zimne, inne ciepłe od słońca,
nieruchome, senne, zamknięte w sobie.
Zdziwione, że ktoś się nad nimi pochylił, dotknął dłonią,
a nie tylko butem, pogłaskał, uśmiechnął się.


Jeden więcej, myślę, jeden więcej.
Jeden cudowny dzień więcej w moim życiu.
Tu, wśród drzew, bluszczy, mchów i paproci.
Ile ludzi nie przeżyło już dzisiaj jednego dnia więcej?
Czy mamy tego świadomość?
Czy doceniamy swój jeden dzień więcej?






Co dzisiaj zbudowaliśmy?
Co W SOBIE zbudowaliśmy?
Co dodaliśmy do naszego życiowego plecaka?
Jeden kamień więcej?
A może jeden uśmiech, jedno czułe dotknięcie, 
jedno podarowanie komuś - czemuś czasu i uwagi.


"Budowałem na piasku
i zawaliło się.
Budowałem na skale
i zawaliło się.
Teraz budując zacznę
od dymu z komina".
(Leopold Staff)


Taaak - zaszeleściły liście.
Taaak - milcząco przytaknęła Cisza.
Taaak - powiedzieli Żwirek i Muchomorek
wychyliwszy się zza skały:
istnieją w tkance świata
eteryczne serca pełne dźwięku Źródła
 i takie kruchości i ulotności,
które wszystko przetrwały.