Jedziemy kilkanaście kilometrów od domu, w góry.
Wjeżdżamy na około 800 m n.p.m. i ruszamy, na spacer, ot, tak sobie,
bez celu, przed siebie.
Ale nagle okazuje się, że mamy przed sobą szczyt do zdobycia.
Ciągnie jak magnes... 1260 metrów wysokości.
Pogoda idealna, a my - babcia z wnuczkiem -
wolni jak ptaki, beztroscy jak pustelnicy,
niestrudzeni jak młodość.
(Młodość wnuczka ofkors 😃)
Damy radę?
Gdzie jesteśmy?
W jakiej bajce, w jakiej epoce, w jakim czasie?
To zupełnie nie ma znaczenia.
Jesteśmy i to wystarczy.
Mięśnie pracują na wysokich obrotach,
ciało wspina się wyżej i wyżej,
oddech przyspiesza, krew pulsuje mocniej, a myśli ustają.
Przysiadamy czasami jak na balkonie Ziemi.
Jest tak lekko, tak eterycznie, tak przejrzyście.
Niektórzy to sobie nawet polegują
w miękkości traw 😊
I tylko ta cisza wokół, tylko te widoki jak namalowane,
trawy w rudościach i ochrach jesieni,
chmury wygodnie rozłożone w dolinie,
a my już ponad nimi.
My coraz wyżej, a słońce coraz niżej...
Długo szliśmy, kilka godzin.
Kontemplacja, odpoczynek przed zejściem w dół.
jakby chciały dosięgnąć nas i otulić swoim puchem.
Widok, jakbym leciała samolotem,
ale tym razem wzbiłam się o własnych skrzydłach.
Wracać będziemy już szybciej, bo w dół,
około trzech godzin już tylko w świetle księżyca.
Nasyceni wysokością, dzikością i niezwykłością wszystkiego dokoła,
dziękujemy za niecodzienny spektakl,
żegnamy się z niewidzialnymi, acz wyczuwalnymi strażnikami
tego miejsca
i ruszamy w drogę powrotną.
Cała naprzód!