Lubię wyjść z siebie i usiąść obok. Spojrzeć sobie w oczy lub czterema oczami w dal. Przede mną wiosna jesieni życia, wolna czasoprzestrzeń do usłania różami albo polnymi kwiatami, miodem codzienności, czekoladą zmierzchów, mlekiem świtów i stukaniem korali spadających lat. Dłonią w powietrzu rysuję sobie drzwi. Codziennie otwieram je i przechodzę na drugą stronę. Gdzie wtedy jestem? O niebo dalej...


Translate

Obserwuj Miejsce Spotkań Wymyślonych

Rozdział 6, Na skraju nieba.

Rozdział 6 opowiadania Na skraju nieba zainspirowały karty,
a dokładniej - 
13 kart jednej z moich ulubionych talii Tarota,
Teen Witch Tarot 
autorstwa Laury Tuan i Antonelli Platano.


Rozdział 6.
Mijały pory roku, Herba nie wróciła. Onna czekała, przez okno wypatrywała, nasłuchiwała, robiła na drutach, warzyła mikstury w kotle z potrójnym dnem, tęskniła, rozmyślała, w głowę zachodziła, co mogło się stać, co wydarzyło się takiego, że gdzieś coś się zamknęło, zanikło, odcięło, umknęło, jak zwał, tak zwał – po prostu nie wróciło.

Jak wiele razy w życiu coś lub ktoś jest z nami na trochę, uraduje nas albo umęczy, a potem, niestety lub na szczęście, znika niczym poranny opar nad szuwarem. Tym razem to było niestety.

Onna jednak nigdy nie czuła się samotna, nawet będąc na samym dnie samotności, albo jeszcze głębiej... Właściwie to im było głębiej, tym było... no właśnie, jak? Było inaczej. Najpierw robiło się ciemno, gęsto i zimno jakoś. Ale potem wszystko zaczynało się rozciągać i poszerzać, wydłużać i oddychać nieskończoną nieograniczonością. Dwa i dwa dawało pięć, żeby zaraz potem sto razy sto zamieniło się w miliardy. Wszystko wchodziło w nic, a nigdy zagarniało zawsze, by nieoczekiwanie rozstąpić dno i miękko opaść poprzez puchy wiecznie kwitnących topoli.
Pod dnem samotności dobrze się spało. Ktoś rozpalał ogień i rozsypywał dywan z liści. Coś delikatnie łaskotało stopy.


Można było tak spać pięćdziesiąt lat, albo sto pięćdziesiąt, tak było dobrze! Onna, gdy już w końcu wyspała się na amen – przebierała się, zmieniała kapelusz, chowała do plecaka magiczny kryształ, dzwonek i rytualny nóż, i szła dalej. Na pożegnanie żaby robiły groźne miny, ale to nic strasznego dla kogoś, kto wie, że żaby to wcale nie żaby.


Ptak czekał. Siedział nieruchomo na szczycie skały. Może rozmawiał z Księżycem, a może z gwiazdami, ale to już jego sprawa.


Onna zbliżyła się na bezpieczną odległość, by nie przeszkadzać, odebrać jedynie wiadomość, gdzie usypać kamienny krąg dla Dymnego Węża, który o umówionej wiośnie wypełznie z kadzielnicy i zamieszka w tym kręgu.


Dlaczego w tym akurat i teraz? Bo tak ma być. Jak coś ma być, to będzie, jak ma nie być, to nie będzie. W tym właśnie kręgu ma zamieszkać Dymny Wąż, czyli Strażnik Świętego Dymu. Cały dym świata, ten co był, jest i będzie, jest jego. Dym z ognisk i pożarów, z tytoniowych skrętów i z fajek, dym z kadzideł i kominów. Zadymy... nie, zadymy już nie są jego.
Potem w dół rzeki, tratwą z bali. Nie oglądać się. Dym i tak się pojawi, w podziękowaniu od Strażnika, gdzieś po drodze... już jest, wydobywa się z komina małego domku na skale, snuje się powoli i leniwie jak niedzielne popołudnie, pachnie ciepłą nocą, która zaraz się oddali.


Ptaki ogłaszają świt. Tratwa dalej popłynie sama, kolejny wędrowiec czeka gdzieś przy brzegu albo w nurtach, tratwy zawsze się przydają, by połączyć brzegi podróży. Onna ma teraz przejść przez most nad rzeką i iść okrężną drogą.


Żadnych skrótów, bo skrót to najdłuższa odległość między dwoma punktami, a Onna nie ma czasu do stracenia. Zaraz i tak się zgubi. Zawsze się gubi, bo to najlepszy sposób, aby się odnaleźć. Życie to daleka droga,  jest wystarczająco wiele wschodów i zachodów Słońca, aby móc odszukać najdalszą z gwiazd – siebie samego.
Każdy wschód i zachód to złudzenie przemijania dni i nocy. Onna idzie i rozmyśla: co by było, gdyby zawsze było jasno? Cały czas tak samo, a Zegarmistrz jeszcze się nie narodził ze swoimi zegarami. Nie ma zatem niczego, czym można by mierzyć... mierzyć... mierzyć co?  Wieczność??
Onna idzie już tak właśnie wieczność całą. A może nie całą, może pół, albo półtora wieczności? Weszła w strefę trzynastej nieskończoności, zrobiło się ciemno i chłodno, ale grunt jeszcze jest pod nogami. Promieniem Księżyca zapaliła lampę, aby oświetlać drogę za sobą. Tak, za sobą, aby łatwiej było tym, co nadejdą za nią...


W tej akurat nieskończoności niebo jest fioletowe, a drzewa nie mają liści, nie ma pór roku, bo nie ma żadnego roku. Jest za to Sprawiedliwość, na co wyraźnie wskazują magiczne szale tkwiąc nieruchomo nieco znudzone, przypominając sobie szalone czasy w trzecim ziemskim wymiarze, gdzie nieustannie wychylały się jak w opętanym tańcu, nigdy nie znajdując spokoju.


Ziemio, Ziemio, dziwna planeto, zaraz wrócę, zaraz wrócę, głodne są już moje zwierzęta, czeka Kott i lalki, niesforne w swoich własnych życiach.
Na samo wspomnienie, Onna w mgnieniu oka ląduje w mikroświecie Elementali. Stamtąd już krok do domu. No, może parę kroków. No dobrze, parędziesiąt długości kijów od miotły. To tutaj Dobre Wróżki splatają długie trawy, które potrzebne są gnomom i krasnalom.


Parę muchomorów zbiera siły do zejścia na Ziemię. Zastanawiają się jeszcze tylko nad krojem i odcieniem kapeluszy, ilością kropek i wyborem lasu. Tymczasem Onna przygotowuje swój pojazd. Jaszczur chyba też się wybiera.


Przez framugi wewnętrznych drzwi można spaść na sam środek własnego podwórka. Nakarmić zgłodniałych, napoić spragnionych, pozamiatać resztki wspomnień, na nowo ustawić drogowskazy, które po ostatnich kłótniach między drogami całkowicie utraciły rozeznanie w kierunkach.


Zdjąć magiczny kapelusz, a założyć zwykłą chustę i wejść w dzień jak co dzień... Może na długo, może nie na długo, może na zawsze, może na wcale...  Bo nurt rzeki wartko płynie i przyzywa na brzeg, z którego znów można samotnie się oddalić... Rosną tu te same trawy, które splatały Dobre Wróżki dla krasnali, ale... gdzie ich nie ma, gdzie one są? Te Wróżki, te krasnale...

Na skraju nieba, całe opowiadanie  tutaj