Lubię wyjść z siebie i usiąść obok. Spojrzeć sobie w oczy lub czterema oczami w dal. Przede mną wiosna jesieni życia, wolna czasoprzestrzeń do usłania różami albo polnymi kwiatami, miodem codzienności, czekoladą zmierzchów, mlekiem świtów i stukaniem korali spadających lat. Dłonią w powietrzu rysuję sobie drzwi. Codziennie otwieram je i przechodzę na drugą stronę. Gdzie wtedy jestem? O niebo dalej...


Translate

Obserwuj Miejsce Spotkań Wymyślonych

Moi nauczyciele

 Wilki nauczyły mnie, że pełnia jest wtedy,
kiedy umiem wyć.

Sowy nauczyły mnie
bezszelestnych lotów 
i przenikliwości spojrzenia.

Od sępów nauczyłam się,
jak niczego nie marnować.

Sarna pokazała mi ścieżkę łagodności.

Mysz powiedziała mi,
że w życiu ważne są drobiazgi
i że każde najdrobniejsze ziarenko
powiększa górę obfitości.

Kruk otworzył mnie na to, co pomiędzy.

Koty pociągnęły mnie ku niezależności
i ku ścieżkom na dzikie manowce.


Jednorożce pokazały mi przejście
do świata fantazji
i do tajemniczych lasów, które są,
chociaż wcale ich nie ma.

Nietoperze udowodniły mi,
że nawet kiedy wszystko wywróci się
do góry nogami - da się żyć.

Mewy uświadomiły mi,
że morze zawsze jest blisko,
  a najbliżej podczas smutku,
bo wtedy podpływa pod same oczy.

Zając nauczył mnie
jak bacznie słuchać i rozpoznawać
od czego uciekać jak najdalej.

A Niedźwiedź...


Niedźwiedź trzyma mnie przy ziemi.
Czasami nawet wlecze mnie pod ziemię,
do gawry, żebym tam otrzepała pióra
i zrównoważyła się.
Piszę "wlecze", bo się opieram.
Jestem lotna i powietrzna,
lubię bujać w obłokach.
Nie raz widzę Niedźwiedzia, który staje
na dwóch łapach i mnie ściąga.
Wracam wtedy, ale niechętnie,
czując za sobą łopot skrzydeł 
moich odlatujących ptaków mocy...

***

"- Nie wierzysz,
że magiczne jelenie mówią, prawda?

- Przykro mi, ale nie mogę uwierzyć,
że takie rzeczy się wydarzają.

- Nie mam do ciebie o to pretensji.
To cholernie dziwna rzecz".

(Carlos Castaneda)

Czas wyjęty z ram

 Zmierzch jest pomostem
między dniem, a nocą.
Świt powoli rozświetla noc,
by przemienić ją w dzień.
Listopad jest pomostem między jesienią, a zimą.
Jest też czasem pomiędzy tym,
co żywe tutaj,
a tym, co żywe inaczej gdzieś tam.


Czas opadających liści.
Czas zamierania i transformacji.
Czas wyjęty z ram.
Puste pola, suche łodygi,
wiatr trzaska okiennicami.
Istoty Mgielne szykują suknie na bal.

W listopadzie czasami słyszę z przestrzeni
magnetyczne pieśni.
Są piękne, ale niepokojące.
Gdy słucham z kotem i jeży mu się sierść na grzbiecie -
to wiem, że on też je słyszy.
Te dziwne melodie.
Poruszają dusze i ostatnie liście,
to się zaśmieją, to załkają żałośnie,
obracają pod ziemią zmurszałe kości
i odpływają w najdalszą dal.

Wczesne zmierzchy i długie noce.
Z dziupli przydrożnego drzewa
wypełzają cienie i zjawy.
Gdzieś w oddali szczeka pies.
Zakwilił zbudzony ptak.

Gdybym mogła sobie wybrać miesiąc
na zwrócenie ciała ziemi -
byłby to właśnie listopad.
I żeby wtedy wiał silny wiatr.



Clarissa Pinkola Estés:
"Kiedy porusza się życie,
kości śmierci 
odpowiadają swym ruchem.
Kiedy porusza się śmierć,
zaczynają się obracać kości życia".

Dom na skraju

 Mój dom jest na skraju.
Tam, gdzie kończy się droga.
Każdy, kto zmierza tą drogą pierwszy raz,
czuje się niepewnie i ma ochotę zawrócić.
Ja sama, mimo że jeżdżę tędy 
już wiele lat, 
zwalniam i zwiększam poziom uważności.
Droga opada, lekko zakręca, zwęża się,
a potem nagle zaczyna się wznosić,
co powoduje jakieś nieokreślone zawirowanie.
(Listonosz najczęściej parkuje wcześniej
i ostatnie 30 metrów pokonuje pieszo 😁.
Kurierzy błądzą, kręcą się w kółko, zawracają,
wydzwaniają do mnie, że jak i którędy,
i długo nie dają się przekonać, 
że tą drogą da się jednak dojechać pod sam dom).


Jest też druga ścieżka,
która prowadzi w innym kierunku -
za dom
i jest bardzo urokliwa.
Nikt tam nie mieszka, nikogo nie ma,
tylko czasami pasą się krowy na łąkach.
Często tam chodzę,
by przeglądać się w porach roku,
bo nieustannie wszystko się tam zmienia.


Dom na skraju
stoi na szczycie samotności.
I ja, żyjąca pomiędzy, mieszająca światy
jak smakowitą zupę w kotle.
Lubię to.

(Moja wewnętrzna Istota ma niewielu przyjaciół,
ale ci, którzy są, są na wieki.
Dotykamy się milczeniem
pełnym bezdźwięcznych dźwięków).

Mały domek w ogrodzie 
jest tym, czym powinien być
każdy mały domek w ogrodzie.
Ten, kto wie - wie 😉.


To tam czyni się to, co musi się zaczynić,
gdy coś potem trzeba uczynić.
Dzieje się to, co musi się zadziać,
gdy dziać się czemuś potrzeba.


Albo po prostu łatanie dziur w kotle,
szeptanie, czyszczenie mioteł,
zadyma z ziołowych kadzideł,
zamiatanie w głowie, odkurzanie w duszy.
Nic wielkiego.



Notatki z życia w domu na skraju.
Aktualnie na skraju nadchodzącego listopada.
Bluszcz na szczęście wiecznie zielony -
nie odsłoni tajemnic szeptów i szlochów,
śmiechów i nawoływań,
oddechów, westchnień i odlotów.


To miejsce i ja czekamy właśnie 
na listopad.
Idzie ścieżkami wiatru.
Idzie śladami lisów.
Powoli zagarnia już w siebie okoliczne domy,
szeleści melancholią i zrzuca z drzew ostatnie orzechy,
rozgarnia dymy z kominów
i niespokojne cienie rozstajów.
Idzie w kierunku dziwnej drogi,
tej, co zakręca i pnie się w górę,
aż do domu na skraju.



Takie nastroje teraz na skraju...



Malownicze miejsce


Kiedyś, zaczynając swoje wewnętrzne poszukiwania
pt. "o co tutaj chodzi",
porzuciłam wszelkich kapłanów, mistrzów,
przewodników i pomocników.
Zauważyłam, że każdy z nich ciągnie w swoją stronę,
 a mój obraz zaciemnia się.
Wycofałam całą swoją energię w głąb siebie.
Stanęłam wtedy w jakże malowniczym miejscu o nazwie
Nic Nie Wiem.
Ulżyło mi.

Potem przepuściłam przez siebie morze informacji,
góry książek,
przelały się przeze mnie
całe rzeki niepewności i zwątpień,
wypiętrzyły się nowe lądy
wielkiego Być Może.
Byłam jak wędrowny ptak.
Powracałam do krain dzieciństwa,
młodości i wieku średniego,
zagarniałam wspomnienia i doświadczenia
w obie ręce
i wypuszczałam je na wolność.
Znowu lżej.

I teraz stało się to,
o czym pisał kiedyś meksykański poeta, Octavio Paz:
"powróciłem tam gdzie zacząłem"...
Nic Nie Wiem.

Wszystko to jedynie teorie, domysły, przypuszczenia,
iluzje, złudzenia, zwiedzenia i nadzieje.

W końcu definitywnie zjechałam z ronda.

To znaczy - coś jednak wiem.
Wiem tylko jedno -
pierwsze tchnienie, pierwotne poruszenie
jest poza granicami naszej świadomości,
a odkrycie tajemnicy "o co tutaj chodzi"
leży poza ludzkim zasięgiem.

Pusto

Nadchodzi ten moment, gdy schodzę na plażę, 
a tam nareszcie pusto.


Przesypuję piasek między palcami i widzę, 
jak spomiędzy ziarenek wysnuwa się jesień.
Czy lato już minęło? 
Nie, bo nic nie mija, a tylko się zmienia.
W tej wiecznej teraźniejszości.
Choć i tak wszystko zależy od tego, jak to sobie nazwiemy.

Moja nostalgia szuka ujścia.
I tu je znajduje.
Na tej pustej plaży.
Wcieram w nadgarstki słoną wodę,
kładę się na wznak i patrzę na przelatujące mewy, 
na sploty chmur, na horyzont.
To jest to, co zawsze mnie ogranicza - horyzont.
Nigdy nie znika, przesuwa się razem ze mną.
Ale pokonuję go wyobraźnią.

Zamykam na chwilę oczy
i czuję się ukołysana.
Jak ptak na gałęzi.

Białobłękity nade mną,
przede mną
i we mnie.


Wstaję by brzegiem pójść daleko.
Szum fal jest taki kojący.
I ten syczący szmer, gdy fala się cofa.

Samotność jest dla mnie sycąca.
Nareszcie pusto.

Do dzikich

 Kiedyś napisałam, że

mogę zamieszkać w dziupli dzięcioła
w łupce orzecha
w dziurce od sera
w kropli deszczowej
na brzegu liścia
lub w pyle gwiezdnym
na Drodze Mlecznej

mogę zamieszkać
na plastrze miodu
wśród ziaren piasku
w okruchu po cieście
pokocham każde moje mieszkanie
z jednym wyjątkiem -
byle nie w mieście


A teraz to już w ogóle
chciałabym się przenieść do dzikich zwierząt.
Żeby się nie bały. Żeby być blisko i razem.
Wtulić się w sierść niedźwiedzia.


Zakrakać z krukami, zawyć z wilkami.
Nocami latać z sowami.



W oparach mgły, gdy mgła.
W mlecznej poświacie księżyca, gdy pełnia.
Gubiąc ścieżki, gdy nów.
W odbiciu, gdy tafla leśnego jeziora.

Coś mnie ciągle przyzywa.


Wcieram w skronie zapach mchu i paproci.
W palcach rozcieram żywicę
i przyszłe wspomnienia.
Wyplątuję z włosów suche liście i małe gałązki.
Pajęczyny kołyszą się na wietrze.
Coś ociera się o moje nogi.
To niewidzialne.
Coś zawodzi, kwili, kląska.

Canto hondo z brzucha.
Dźwięk bębna.
Mały ogień w kamiennym kręgu.
I zawiruję wśród tych,
co tańcząc, wzbijają tumany kurzu.
Aż do wschodu słońca.

Niech ten sen się wyśni,
niech się w dzikiej magii wyplecie,
ale nigdy do końca.

Uśmiechała się radość...

 No jak to? To już?
To już tyle lat minęło?
Dopiero było dziecko, a już nastolatek?

Wow!

Za parę dni minie jedenaście lat,
gdy nagle otworzył się nowy rozdział życia.
I już nic nie było takie samo.


Mówi do mnie babi😊.
To było nasze pierwsze wspólne zdjęcie.

A parę miesięcy później przygnałam tysiąc kilometrów,
poprzez całą Hiszpanię,
z Andaluzji, gdzie mieszkałam,
 do Kantabrii.
I zostałam.
Żeby być blisko, razem, na wyciągnięcie ręki.
Żeby nic nie uronić
z tego życia malutkiego, nowego,
co to dopiero spadło z gwiazd.

Mama z synkiem...


i babi z wnuczkiem...


Tyle razem przeżyliśmy przez te 11 lat!
Tyle pól i łąk, lasów i gór,
mórz, księżyców i słońc.




Tyle ziół zebranych i grzybów,
ścieżek przedreptanych
i przebieganych w pełnym pędzie.



Tyle chmur na wysokościach...


zamyśleń i kręgów na wodzie


traw latających,
słońc zachodzących


tyle muszel wyłowionych z zamglonych wód



na drogach ze światła utkanych,
 w ukołysaniu fal


i kolorów tyle wspólnie dotknęliśmy
i do serc zapakowaliśmy na zaś



wśród drzewnych olbrzymów bywaliśmy


i pośród gałązek i patyków


w przestrzeniach niezmierzonych
do utraty tchu


w lekkości, jak bańki na wietrze


i w miejscach magicznych,
gdzie grzyby czerwone, zaczarowane...


w koronkowym misterium życia


w przyjaźni z tymi,
co głosem innym mówią niż ludzki


na wrzosowych wzgórzach
za szczęściem ganiając
 i wiatrem niedoścignionym


i wewnątrz spokoju, w zapatrzeniu







Wtedy, 11 lat temu, napisałam:

nowinę ogłosiły dźwięki
fletu trzcinowego echem po stawie
perły z dna
spokojnie płynących rzek

iskry czułości w naszych duszach
rozświetliły się
uśmiechała się radość

niech wstaną słońca
w Twoim sercu
niech rozbłysną księżyce

pierwsze poruszenie w bezruchu Cisz
poczucie lotu w duszy
by ruszyć w świat
by stać się sobą -
pierwsze światło
pierwszy dotyk
pierwszy dźwięk
pierwszy oddech

a my czekaliśmy
u stóp Nieskończoności
ze łzami wzruszenia
i przyjęliśmy Cię
mocą wielkiego oddechu Miłości


Toczy się dalej nasza szklana kula...

Jestem z Tobą na chwilę,
aż całkiem rozpostarte Twoje skrzydła
przeniosą Cię przez drzwi dzieciństwa
ku młodości i dorosłości. 

Sam wtedy sprawdzisz
czym jest Twoje istnienie,
rozgarniesz na boki odbicie nieba
i drżące światłocienie, 
tajemnice złociste każdego oddechu
poczujesz
i staniesz w pełnej mocy
by przeżyć jak najlepiej
swojego życia tchnienie.