Lubię wyjść z siebie i usiąść obok. Spojrzeć sobie w oczy lub czterema oczami w dal. Przede mną wiosna jesieni życia, wolna czasoprzestrzeń do usłania różami albo polnymi kwiatami, miodem codzienności, czekoladą zmierzchów, mlekiem świtów i stukaniem korali spadających lat. Dłonią w powietrzu rysuję sobie drzwi. Codziennie otwieram je i przechodzę na drugą stronę. Gdzie wtedy jestem? O niebo dalej...


Translate

Obserwuj Miejsce Spotkań Wymyślonych

Dwa łabędzie, dwa oczka

Tymczasem zbliża się 2020 i bardzo mi się to podoba.
Dwa łabędzie, dwa oczka, symetria, stabilność, uziemienie.

Cieszę się na ten rok, zupełnie bez powodu, bardziej niż na inne.
Będzie inny. Przełomowy?

Wraz z nadejściem zimy zrobiło się wiosennie.
Szalejący od tygodni sur - mocarny wiatr z południa ucichł
tak nagle, jak się pojawił.
Raz widziałam go jeszcze pod moją miotłą, 
innym razem w dziupli jesionowej, 
potem jeszcze wskoczył przez okno do opuszczonej cabañi, 
i tyle go widzieli.
Deszcze też się zmyły.
Mgielne Istoty zaległy w górskich grotach.
Zrobiło się cicho, spokojnie, słońce świeci, niebo bezchmurne.
Ciepło w dzień, noce i poranki rześkie, srebrne, mokre od siwego szronu. 
Zatem, tymczasem w Kantabrii, zimowiosna.

Spomiędzy tej zimowiosny, powitam 2020 pod niebem ciężkim od gwiazd,
z rogalikiem przybywającego Księżyca,
z sypiącymi się iskrami nowych dni i nocy -
prosto w moje rozpostarte ramiona. 

Jeszcze tylko ostatnie zapiski w notesie codzienności,
aby domknąć i pożegnać 2019.
Dobry był, bezpieczny, syty i łagodny.


Lata dwudzieste, nowa dekada, jak to brzmi!
W powietrzu wiszą już zupełnie inne wibracje, 
zagląda inny rodzaj światła, 
inny Duch przejmie dowodzenie.

Ruchome piaski, ruchome wody, 
ruchomy ogień
 i powietrze ruchome.
Jesteśmy na planecie, gdzie wszystko się rusza,
zmienia, rodzi i umiera, transformuje.
Jesteśmy tym wszystkim, zawsze.
Zmieniają się lata, dekady, stulecia.
Zmieniamy się my, życie się zmienia.

Nigdy nie żyłam w latach dwudziestych, bo zeszłam w sześćdziesiątych.
No to zobaczymy, jak to jest ;)



Naprzód moja Mandalo!


Łyżkę ziemi


Clarissa Pinkola Estés w "Biegnącej z wilkami" przypomina nam, kobietom,
jak żyć autentycznie, prawdziwie, naturalnie, dziko.
Radzi, żeby nie dać się oswoić. 
Żeby kucać, węszyć, skakać, chodzić boso.
Żeby "wsłuchiwać się w nocny śpiew gór i lasów"
i "zbierać małe kawałki żywicy, by przymocować piórka do drzew 
i wskazać drogę".
Podpowiada, że "trzeba pozwolić, aby to wewnętrzne cykle dyktowały rytm
przypływów i odpływów życia, a nie żadne obce siły".
I że "trzeba kierować się wewnętrznym głosem, wewnętrznym wzrokiem,
wewnętrzną istotą. Iść za nią. Ona wie, co robić".



Zaglądać w zakamarki, pod stoły, pod kapelusze, w rękawiczki;
rozgrzebywać ziemię, wchodzić w atłas nocy, bo
"co można zobaczyć w ciemności,
niekoniecznie jest widoczne w świetle dnia".


A potem, dla równowagi, łapać promienie, otulić się blaskiem, chłonąć światło.
"Dotykaj plam słońca na ścianach, podłogach, drzwiach -
plecami, stopą, dłońmi. Opieraj się o te złote kształty i odpoczywaj.
Poczujesz, że wspomagają twoją duszę".

"Podejdź do starych, zniszczonych wiatrem i deszczem drzwi
i zapukaj w nie.
Wejdź do jaskini na wysokiej górze.
Wpełznij przez okienko snu.
Przesiej piach na pustyni i zobacz, co znajdziesz.
Idź zbierać kości".




Odkrywać nowe receptury na to, co trapi i boli -
mikstury swoje własne, niepowtarzalne.
Ale i korzystać ze starej wiedzy i mądrości przodkiń
wiecznie żywych w pamięci komórek naszych ciał. 

"W pobliżu miejsca, gdzie dorastałam,
w leśnej chacie żyła pewna stara kobieta,
która codziennie zjadała łyżkę ziemi.
Mawiała, że to odgania smutki i zgryzoty".




Przechodzić samą siebie. I wracać.
I z każdym powrotem być o jeden zacios w sobie głębiej,
o niebo dalej.
"Można w przenośni powiedzieć, że kobieta i w górę, i w dół
przechodzi przez otwory w kościach własnej miednicy,
wielokrotnie i na różne sposoby,
a za każdym razem jest to okazja do zdobycia nowej wiedzy.
Ten proces trwa przez całe jej życie".



Cieszyć się. Dawać innym powody do radości.
I z radością tasować nuty codzienności, nie przeciągać strun,
nie fałszować, trafiać w punkt.
"Radość jest krwią życia,
pożywieniem dla ducha i duszy.
Kobieta czuje radość, kiedy po raz pierwszy udaje jej się
uderzyć we właściwą nutę, al punto.
To niewiarygodne uczucie".

Być jeszcze bliżej ziemi, częściej leżeć z nosem w trawie,
falować z wiatrem przemian, zapadania się i wznoszenia,
oddalania się, nieuchronnego przemijania.
A potem, trzymając w dłoniach pióra,
czując ducha ptaków
wznosić się o własnych eterycznych skrzydłach
w poszukiwaniu tego, co nie dotyka ziemi.
"Psychika i dusza kobiety ma swoje cykle, swoje pory roku:
czas działania i czas samotności,
biegu i znieruchomienia, zaangażowania i rezerwy,
poszukiwania i spoczynku, tworzenia i wykluwania,
aktywności w świecie i powrotu do duchowego odosobnienia.
Jeśli żyjemy według cykli i zmieniających się pór -
one żyją w nas, potrafią ukoić, roztańczyć,
poruszyć do głębi i dodać otuchy; uczą nas żyć tak,
jak żyją zwierzęta".


Wyrabiać własnoręcznie swój świat, jak ciasto.
Niech będzie pulchny, niech rośnie.
Niech będzie schronieniem, gdy trzeba, matecznikiem zawsze bezpiecznym,
szczególnie wtedy, gdy, zziajane, wracamy na czterech łapach.
"Dzika Kobieta od wieków chodzi za ludzkimi kobietami.
Dostrzegamy ją kątem oka, lecz po chwili znika.
A ilekroć spojrzymy na rzucany przez siebie cień,
tylekroć widzimy nie dwunogą ludzką postać,
ale wdzięczne czteronogie kształty dzikich, wolnych istot.

Czy jako dziewczęta, czy jako dojrzałe kobiety -
zaczynamy poszukiwania dzikości, ponieważ kiedyś,
w połowie jakiegoś twórczego wysiłku poczułyśmy obecność
dzikiej, wspierającej mocy.
Może trafimy na jej ślady we śnie, na świeżym śniegu.
Tu i tam zauważymy połamane gałązki, potrącone kamyki
i od razu wiemy, że coś niezwykłego przecięło nam drogę.
Noc po nocy rodzimy się i odradzamy
z tego samego dzikiego snu, wracając do światła dnia
z szorstką jeszcze sierścią, wilgotną ziemią na stopach,
z włosami pachnącymi oceanem, lasem lub dymem z ogniska.
Budujemy swoją macierzystą krainę,
rozciągamy tę wysepkę powoli, stopniowo, coraz szerszymi kręgami.
Ten świat zrobiony jest z naszych żywotów,
z naszych krzyków, śmiechu, z naszych kości".

Kopać, brudzić się, docierać głęboko, pić korzeniami.



W głębinach są źródła, które nigdy nie wysychają.
Nie wszystkie podziemne rzeki wypływają na powierzchnię,
nie wszystkie płyną do morza.
Są takie, które spływają wprost do jądra Ziemi. 
Gdzieś tam jest to miejsce, gdzie nie-wiasta (ta, która nie wie)
przemienia się w wiedź-mę (tę, która wiedzę ma, tę, która wie).
To miejsce wchłania czas.
To miejsce jest w nas.
Zostaje lśniąca perła w otchłani bez dna.
Sięgam po nią.

"Jest w nas La Que Sabe - Ta, Która Wie.
Jeśli ma nastąpić wewnętrzna przemiana, to każda kobieta
musi jej dokonać na własną rękę".



"By żyć jak najbliżej uświęconej dzikości,
kobieta musi wyżej podnosić głowę, rozglądać się, węszyć,
więcej tworzyć, bardziej się "brudzić", mieć więcej samotności,
więcej towarzystwa kobiet, więcej kontaktu z naturą,
więcej ognia, więcej ducha;
więcej siać, więcej się zajmować swymi korzeniami,
mieć więcej dobroci dla mężczyzn, więcej poezji, bajek i faktów,
dłuższych wypraw w dziką kobiecość.
Więcej skowytu i niepokorności.
A zwłaszcza więcej canto hondo - pieśni z głębi duszy.
Czas wytrzepać swą zwierzęcą skórę,
na nowo wydeptać stare ścieżki,
umocnić swą instynktowną wiedzę".


*  *  *


"Spod znaku puszczy twe ciało,
brzęczą twoje czerwone korale,
bransoletki z krętego złota
i ciemny kajman wypływa
z nurtów twoich oczu".
(Nicolás Guillén)




o świcie
gwiazdy zapadają w sen
po nieprzespanej nocy
a ja przecieram oczy
i wychodzę z mojej jaskini
ulepionej z gliny
wysuszonej na wietrze

resztki snu odciskają ślady
w odwrotnym kierunku
niż niesie mnie smuga poranka

wzdłuż drogi zostawiam znaki
sobie tylko wiadome
choć czuję, że nie będą potrzebne
bo nie powrócę już tu
na tę stronę

zaklinam cztery wiatry
by rozdzwoniły bransoletki
wokół kostek u moich stóp
niech ten dźwięk doda mi odwagi
podczas gdy
przemieszczam się 
pośród gór, pośród starych skał
niczym echo dawnej pieśni

szykuję się do skoku
na głęboką wodę
mocniej związuję chustę
wokół bioder
węzeł włosów na karku
przetykam błękitną wstążką
zesłaną przez dziwny splot chmur

jeszcze tylko korale
ze słodkich leśnych jagód
lśniących i soczystych
soczystych i lśniących
żeby nakarmić otwarte ramiona
podczas długiej podróży 
za horyzont świata
który zawsze się oddala

oto moja Szambala
z modlitwy, wosku i piór

Co do sekundy

Przyjrzałam się dokładnie, jak to jest z tym przesileniem.
I kiedy tak naprawdę ciemności ustępują miejsca światłu.
Przyjrzałam się temu co do sekundy.
Okazuje się, że nie dzieje się to jednego dnia, ani w czasie świąt,
ani też dzień przed, ani dzień po.

Światło zaczyna przeciskać się małymi porcjami 
najpierw odwracając koło zachodów słońca, 
a dopiero 21 dni później odwraca się koło wschodów.

W miejscu, w którym mieszkam, najdłuższy wieczór w całym rocznym cyklu
był 14 grudnia. 
15 grudnia słońce zaszło już o 13 sekund później, 16 grudnia o 28 sekund,
17 grudnia o 36 sekund.
21 grudnia wieczór ma już o 2 minuty i 22 sekundy więcej światła.

Ale ranki wciąż jeszcze są coraz dłużej ciemne.
15 grudnia słońce wzeszło o 46 sekund później niż poprzedniego dnia,
18 grudnia - o 2 minuty 4 sekundy później,
a 21-go, rozwidniło się prawie o 4 minuty później niż 15-go.
Zatem bilans cały czas jest ujemny.
Wieczór już powoli dostaje coraz więcej światła,
ale poranek wciąż przechyla szalę w kierunku skracania się dnia.

Kiedy dzień zacznie się wydłużać?
30 grudnia.
Co prawda o poranku wciąż jeszcze coraz później będzie się rozwidniać,
jednak wieczór będzie już miał o tyle więcej światła,
że całościowo zyskamy 25 sekund.

Poranne koło wschodów zatrzyma się 3 i 4 stycznia.
W te dwa dni słońce wzejdzie dokładnie o tej samej porze,
by 5 stycznia rano 4 sekundami zacząć ruch odwrotny - ku wydłużaniu dnia,
co zachody zrobiły już trzy tygodnie wcześniej
i gdy teraz ranek da nam te 4 sekundy światła więcej,
wieczór już 13 minut 36 sekund.
6 stycznia rano będzie to 9 sekund i ten ruch wydłużający dzień wschodem
będzie trwał do 16 czerwca, kiedy to 2 sekundami
zacznie się znowu ruch ku skracaniu dnia.
Wieczorem natomiast ruch odwrotny zacznie się 27 czerwca 1 sekundą.
Najwięcej światła wieczorem będzie 26 czerwca.


Zatem realnie dzień zacznie się wydłużać 30 stycznia.
I to będzie moje święto powrotu światła, zwycięstwa słońca,
czas wychodzenia z ciemności i cienia.
Bo dla mnie najpiękniejsze święta są te realne, rzeczywiste,
kiedy coś dzieje się naprawdę. 
Teraz.

Lubię świętować cykle natury.
To daje mi poczucie porządku, harmonii, spokoju,
pewność, że  wszystko jest na swoim miejscu i że jest tak, jak ma być.

Przesilenia. Zaćmienia. Zbiory, plony, obfitość i czas braku.
Zmiany pór roku, gdy powoli następuje zmiana dekoracji.
Na zewnątrz i wewnątrz.
Bez pośredników.

Lubię sterować sobą w rytm wewnętrznej busoli.
Lubię celebrować to, co ze mną rezonuje, tu i teraz.
Moja niedziela nie zawsze wypada w niedzielę.
A świętowanie często nie pokrywa się z ogólnie przyjętymi datami.


"Najpiękniejsze ze wszystkich świąt są te
trzymane w tajemnicy i ciszy.
Tajemne rocznice naszego serca..."
(Henry Wadsworth Longfellow)



Kadzidło zrób sobie sam

A sprzyjają temu długie wieczory, 
zapachy zamknięte w słoiczkach i buteleczkach, 
wysuszone bukiety letnich kwiatów
i moje zamiłowanie do pachnących dymków.

Pamiętam jakby to było wczoraj.
Ten pierwszy raz.
Był początek lat osiemdziesiątych.
Właśnie wróciłam z Urugwaju, a kolega - z Indii. Maciek.
Byliśmy wtedy nastolatkami. Wymienialiśmy się znaczkami,
głupotami i wspomnieniami. 
Wchodzę kiedyś do jego domu, a tam... zniewalający zapach.
- Co to, Maciek, co tak obłędnie pachnie??
- Kadzidełko - odparł jak gdyby nigdy nic.
No tak - to, co w Indiach było na porządku dziennym, 
w Polsce było czymś niezwykłym, nowym i nieznanym.
Od tamtego czasu przepadłam. 
To był zapach, który zauroczył mnie, oczarował,
owionął mgiełką subtelnego odczucia czegoś znajomego,
choć niezmiernie odległego,
gdzieś pod drugim dnem czasu minionych wcieleń...

Wyszłam od Maćka z podarowanym pudełeczkiem kadzideł 
i jestem im wierna do dziś.
Za jakiś czas Maciek znowu pojechał do Indii,
straciliśmy kontakt,
a tamtego zapachu pierwszego kadzidła nigdy więcej nie spotkałam...
 i tęsknię za nim, i mam nadzieję, że gdzieś się jeszcze kiedyś odnajdziemy.

Gdy mieszkałam w Andaluzji, niedaleko Stupy buddyjskiej,
o której obszernie pisałam tu
       miałam pod ręką kadzidła tybetańskie sprzedawane w wielkiej rozmaitości
w sklepiku przy Stupie.
Przyglądałam się im i dociekałam, jak są zrobione.
Szukałam informacji w internecie, ale jest ich nie za wiele.
W końcu udało mi się ustalić, że bazą jest kora,
do której dodaje się aromatyczne i lecznicze rośliny.
Do tego żywica, która zlepia wszystkie składniki.

Przy samodzielnym robieniu kadzidła w formie długich patyczków
trzeba zwrócić uwagę na trzy sprawy:
po wysuszeniu kadzidło nie może się łamać ani wyginać,
nie może gasnąć i ma pięknie pachnieć.
I mimo że zapach bywa często kwestią drugorzędną,
a na pierwszy plan wychodzi wydobycie ducha rośliny,
intencja, aby zechciał podzielić się z nami swoją uzdrowicielską,
oczyszczającą lub ochronną mocą,
to jednak ja akurat lubię, jak dodatkowo zapach jest intensywny,
znaczący, penetrujący.

Przy pierwszej próbie udało mi się popełnić wszystkie cztery błędy :D
Jedne kadzidła były za kruche, inne powyginały się fantazyjnie,
aromat był słaby, rozmyty,
no i wszystkie notorycznie gasły.

Ale z każdą następną porcją było już coraz lepiej.
W końcu, metodą prób i błędów, learning by doing, wypracowałam własny przepis.

Bazą jest mielona kora eukaliptusa lub sosny.


Żeby dobrze się żarzyły - dodaję sproszkowany placek krowi.
Pomyślałam, że skoro tak świetnie pali się w agnihotrze, 
to zapewne sprawdzi się i w kadzidle. Nie pomyliłam się.


Główna nuta zapachowa to zmielony cynamon, kardamon i goździki. 


Dodaję również wysuszone skórki pomarańczy, lawendę,
czasami igły sosnowe.



I liście laurowe.


Wzmacniam naturalnymi olejkami zapachowymi,
choć nie jest to niezbędne.
Jeśli się na to decydujemy, musimy mieć pewność,
że olejki są naturalne, w żadnym wypadku syntetyczne.
Ideą przewodnią robienia kadzideł jest to,
aby właśnie mieć pewność, że wszystkie składniki,
których użyliśmy, pochodzą z natury, od roślin.


Jako spoiwa używam żywicy olibanum, która ma właściwości
odświeżające, lecznicze i oczyszczające


 i odrobiny gumy guar,
którą pozyskuje się z bielma ziaren rośliny Cyamopsis -
bardzo dobrze zagęszcza i zlepia.
Można też zlepiać miodem albo czerwonym winem.

Wszystkie składniki w formie sproszkowanej należy ze sobą połączyć
z odrobiną wody.
Lepię kulkę.


Na płaskim, dużym talerzu wysypuję trochę cynamonu pomieszanego z korą 
do obtoczenia kadzidełka w końcowej fazie lepienia.


Od kulki odrywam małe kawałeczki i formuję ruloniki.
Powoli, spokojnie, medytacyjnie.

Efekt końcowy jest taki:


Jest koniec listopada, ale lawenda nadal mi kwitnie.
Zatem te jesienne kadzidła są w połowie lawendowe,
a w połowie (druga kulka) waniliowe.

Gotowe patyczki pozostawiam na kilka dni do wyschnięcia.

Można też dodać kolendrę, anyż, gałkę muszkatołową, szałwię,
jałowiec, mirrę, albo swoje rośliny mocy, gdy chcemy zrobić
kadzidła do zadań specjalnych.
Wszystko wedle uznania i potrzeb.
Niektóre liście lub kwiaty mają bardzo delikatny zapach
albo nie pachną wcale, a dopiero podczas spalania uwalniają
mocny aromat i swoje lecznicze właściwości.
Do następnych kadzideł czekają już bukiety dziurawca i krwawnika.



Suszy się kolejna porcja ruty.


A gdy zapach głaszcze już ciało i kołysze duszę, lubię usiąść
i wpatrywać się w dym.
Dym - Humo jest dla mnie absolutnie magiczną istotą, 
tajemniczą, taneczną, zwiewną i nieuchwytną.
Mogę mu powierzyć swoje intencje, modlitwy i wdzięczności,
bo wiem, że zaniesie je tam, gdzie trzeba.


Dwie trzecie

Kto towarzyszy mi w ceremoniach jesiennej codzienności,
w obrzędach "zwykłego" dnia?
Są dwie żaby, które, jak podejrzałam, mieszkają w moim ogrodzie,
gdzieś pod bujnie rozrośniętą szałwią, obok ruty i lawendy.
Są jaszczurki, słoneczne istoty, które wyciąga z kryjówek
w szczelinach kamiennych murków
najmniejszy choćby promień ciepła.
Odwiedzają mnie czasami jeże, wędrując po ganku,
zaglądając między pniaki, miotły i patyki.
Jeszcze jest dość ciepło, jeszcze nie śpią.


Są sowy. 
Siedzą w kieszeni nocy, a ich bezszelestny lot
ma moc pogłębiania ciszy. 
Gdy pohukują - wpadam w rezonans
z pramądrością, z praźrodłem, z praciemnością,
z której nieustannie odradza się życie.
Bo każde życie poczyna się w ciemności - 
w łonie Matki Ziemi - pod powierzchnią,
w łonie Matki Kobiety - w gawrze jej ciała.
I w tę ciemność wnika iskra Ducha.

Są też wrony, gawrony, sroki.
Duże, głośne, sprytne, błyszczące.
Nucę im czasami słowa wiersza Adama Zagajewskiego:
"wrony gawrony zbierają się wieczorem na ściernisku
ciemne towarzystwo przesuwa się wolno w stronę lasu
od zachodu płyną fioletowe chmury
wrony gawrony czyszczą gładzą swoje indiańskie pióra".

I malutkie rudziki, sikorki, kowaliki.
Dzięcioł stuk - puk.
A na pole czasem przychodzą sarny.

Na ołtarzu mijającego czasu są też ze mną inne byty:
klucze, pióra, dzwonki, kamienie, patyki,
szpulki, wstążki, kociołki, koraliki.



Klucze otwierają pewne przestrzenie w drzwiach codzienności.
Równoległe. Czasem skośne, albo odwrócone do góry nogami.
Gdy słychać dzwonki - to jest dobry kierunek.
Pióra unoszące się lekko w powietrzu pokazują
którędy podążać, by uniknąć pułapek.
Kamienie wytyczają krąg, otaczają sferę sacrum.
Patyki podtrzymują ogień promieniując ciepłem, radością, blaskiem.
Szpulki ze sznurkami, wełną, wstążkami;
koraliki, kuleczki z gliny, nasiona, ziarenka -
w nich zaklęta magia inspiracji, kolorów, pomysłów,
które czekają na to, aby je wydobyć i zmaterializować.


Dzbanki, misy, kociołki, garnki - a wewnątrz pusta przestrzeń.
Czym ją wypełnię? Co ugoszczą?
Wodę cenną jak życie, owoce, ziarna, zioła, grzyby.


Kończy się list-opad. 
Silne wiatry pomagają mu zrywać ostatnie liście z drzew. 
Na gałęziach kołyszą się zasuszone owoce tarniny.
Jest mgliście, pochmurno, wilgotno.
Jest tak listopadowo, że już bardziej być nie może.


To dobrze, to znaczy, że wszystko jest na swoim miejscu.
Dwie trzecie jesieni za nami, na okolicznych szczytach bieli się dumnie
pierwszy śnieg.



jesień rozgościła się na dobre
w moim listopadzie
i coraz wcześniej zaciąga
cichego zmroku zasłony
snuje mgły po polach
liście pogania ostatnie
smętnie zawodzi, opowiada:
tyle dróg trzeba jeszcze pozamiatać
tyle chmur rozpędzić
na cztery strony świata
tyle smutków pozaplatać
w tkaninę ludzkich serc



nagie konary, puste drogi
wczesny mrok, brak cieni
przenikliwy wiatr

chochoły jęczą, czas zwalnia
natura zwija się w sobie
radość śpi

w ciemności czasu i przestrzeni
tli się jedynie wewnętrzny ogień
między duszą a ciałem -

tam możesz go poczuć


tak... jesień rozgościła się na dobre
w moim listopadzie

* * *

tędy od dawna nikt nie szedł
może tylko stracony czas
słychać jak kornik
skrobie swoje ścieżki
za ósmym drzewem stuka dzięcioł
na którejś gałęzi rozmawiam
z królową sów
patrzymy w oczy jesieni
czule głaszczemy swoje pióra
to rozmowa bez słów


wiatr wzdycha
cisza wychodzi z dziupli
niczym senny duch
jest późna jesień, ale ja widzę już
obraz przyszłych kwiatów
zarys kolejnej wiosny

rozsuwam błonę czasu
i budzę się ze snu
ostatnie co słyszę
to szelest suchych liści
w kierunku nieba