Kilkanaście dni temu,
w ostatni tegoroczny jesienny dzień
długo wpatrywałam się w wody oceanu.
Morze Kantabryjskie to przybrzeżne morze
Oceanu Atlantyckiego.
Jest częścią Zatoki Biskajskiej,
która znana jest wśród marynarzy
ze swojego trudnego charakteru -
jej wody bywają mocno wzburzone,
wiatry silne i porwiste, a fale potężne.
Czasami trudno złapać pion.
Ale tego ostatniego jesiennego dnia
było 12 stopni, wiatr nie powalał,
a chmury malowniczo snuły się po niebie
to odsłaniając nieco błękitu,
to strasząc ulewą,
w zależności od tego, w którą stronę się spojrzało.
Na pożegnaniu jesieni były obecne
wszystkie żywioły -
słabiutki słoneczny ogień
w swoim najniższym położeniu,
rozwichrzone powietrze, falująca woda oceanu
i ziemiopiasek.
No i ja.
Wspólnie pomachaliśmy jesieni na pożegnanie
długo patrząc jak znikała powoli
za horyzontem, trochę się ociągając,
ocierając łzy z liściastych oczu,
zapadając się
w nieodwracalną przeszłość.
Szszszsz.... zaszumiała, zamiatając za sobą
złotoszarym ogonem pełnym nostalgii.
Lubię jesień, więc pożegnanie
było sentymentalne.
(Zawsze wolę żegnać zimę.
Jakoś wtedy wcale nie jest mi smutno).
I kolejny rok spadł z kalendarza
jak perła ze sznura.
Nie szkodzi...
Lata mijają, a ja snuję się po miejscach ulubionych
i to się, na razie, nie zmienia.
a zmiana pór roku jest jednym z nich.
W zimie dobre jest to,
że po niej przychodzi wiosna...