Lubię wyjść z siebie i usiąść obok. Spojrzeć sobie w oczy lub czterema oczami w dal. Przede mną wiosna jesieni życia, wolna czasoprzestrzeń do usłania różami albo polnymi kwiatami, miodem codzienności, czekoladą zmierzchów, mlekiem świtów i stukaniem korali spadających lat. Dłonią w powietrzu rysuję sobie drzwi. Codziennie otwieram je i przechodzę na drugą stronę. Gdzie wtedy jestem? O niebo dalej...


Translate

Obserwuj Miejsce Spotkań Wymyślonych

Spokój

 No i co ty tam robisz w tych patykach?


Eeee, nic. Czy mogę robić nic?
Generalnie to czekam na drugie słońce na niebie
i ciągle go wyglądam. Ma być.
Patyki to tylko pretekst.


Z sercem blisko ziemi czuję się bezpiecznie.
Wyciszam umysł, by usłyszeć inne głosy.
A te gałęzie to wiatr połamał.
Silny wiatr z południa, sur,
który zadomowił się tej jesieni w naszej dolinie
i gania po polach i łąkach jak szalony.
"Wind of change" chciałoby się rzec,
słowami dawnej piosenki.
Dzięki niemu jest ciepło.
I dawno nie padał deszcz.


Teraz gałęzie się suszą, 
a gdy już wyschną, powędrują do mojej drewutni -
bardzo się przydadzą, bo dużo ognisk jesienią palimy.

Większość ludzi nie cierpi listopada,
więc ja go pokochałam, żeby mu nie było przykro.
Zresztą z tego samego powodu uwielbiam poniedziałki.
I Saturna.
I inne różne dziwne rzeczy, których nikt nie lubi.


Tak sobie siedzę, cichutko jak mysz pod miotłą
i słucham bajania tego wiatru o dwóch słońcach.
Że to już niedługo.
I że Saturn i Jowisz zmierzają zgodnie
w kierunku Wodnika - cóż to będzie za spotkanie!
Po 20 latach dwa olbrzymy razem.
Najbliżej siebie od 1623 roku, czyli w odległości jednej dziesiątej stopnia.
 Achh!


Chciałabym, żeby mój spokój w sercu
objął cały świat.
Żeby wszystko było proste i prawdziwe.
Na swoim miejscu.
Wygodnie. Jak ulał.

Gdy już z wiatrem pogadałam,
z patykami ustaliłam to i owo,
ogarnęłam się z całą tą moją wrodzoną melancholią,
która jesienią trąca struny duszy mocniej niż kiedykolwiek,
gdy już ruszyłam niesiona podmuchem
na wzgórza, pagórki i ścieżynki pomiędzy -
to było mi tak dobrze, tak dobrze, że aż motyle w brzuchu...


Między niebem a jesienią - kolory, kolory, kolory...
zapach palonego drewna
 snuje się smużką po polach,
szelest liści pod stopami,
gdzieniegdzie kopczyki kretów,
o zmroku sowy i nietoperze,
spokojny wiejski świat - on we mnie, w nim ja.




Narsilion - taka muzyka teraz mnie otacza.
Gdy możecie posłuchać tego samego, co ja -
jesteśmy bliżej siebie.

Szczyt

 Jedziemy kilkanaście kilometrów od domu, w góry. 
Wjeżdżamy na około 800 m n.p.m. i ruszamy, na spacer, ot, tak sobie, 
bez celu, przed siebie.
Ale nagle okazuje się, że mamy przed sobą szczyt do zdobycia.
Ciągnie jak magnes... 1260 metrów wysokości.


Pogoda idealna, a my - babcia z wnuczkiem -
wolni jak ptaki, beztroscy jak pustelnicy,
niestrudzeni jak młodość.
(Młodość wnuczka ofkors 😃)
Damy radę?


 


Gdzie jesteśmy? 
W jakiej bajce, w jakiej epoce, w jakim czasie? 
To zupełnie nie ma znaczenia.
Jesteśmy i to wystarczy.

Mięśnie pracują na wysokich obrotach,
ciało wspina się wyżej i wyżej,
oddech przyspiesza, krew pulsuje mocniej, a myśli ustają.
Przysiadamy czasami jak na balkonie Ziemi.
Jest tak lekko, tak eterycznie, tak przejrzyście.


Niektórzy to sobie nawet polegują
w miękkości traw 😊


I dalej, dalej, wyżej...



I tylko ta cisza wokół, tylko te widoki jak namalowane,
trawy w rudościach i ochrach jesieni,
chmury wygodnie rozłożone w dolinie,
a my już ponad nimi.






 
Powoli przybliżamy się do szczytu.



My coraz wyżej, a słońce coraz niżej...



Długo szliśmy, kilka godzin.
Kontemplacja, odpoczynek przed zejściem w dół.




Chmury podpełzają coraz wyżej,
jakby chciały dosięgnąć nas i otulić swoim puchem.
Widok, jakbym leciała samolotem,
ale tym razem wzbiłam się o własnych skrzydłach.




Za chwilę zapadnie zmrok.




Wracać będziemy już szybciej, bo w dół,
około trzech godzin już tylko w świetle księżyca.

Nasyceni wysokością, dzikością i niezwykłością wszystkiego dokoła,
dziękujemy za niecodzienny spektakl,
żegnamy się z niewidzialnymi, acz wyczuwalnymi strażnikami 
tego miejsca
i ruszamy w drogę powrotną.
Cała naprzód!



Koło życia

zawiera w sobie wszystko.
Toczy się nieustannie w doświadczaniu,
produkując uczucia i emocje.
To one są solą życia.

Coraz więcej rzeczy przypomina mi się.
To tak, jakbym zerwała się nagle
na równe nogi po długim śnie, 
poczuła ogień w sercu, powietrze w płucach,
wodę w każdej komórce mojego ciała
i ziemię pod stopami, i w materii samej siebie.
One wszystkie zawsze tam były,
to mnie czasami nie było.
Żywioły.
Żywioły w kole życia.


Ogień lata zagasł, posypując jesień popiołami.
A popiół żyzny jest, życiodajny.
Można się z niego odrodzić, prawda feniksie?
Gdy minie już czas ciemności,
miesiąc zrywania wichurami ostatnich liści z drzew.

*

"Coraz to z ciebie, jako z drzazgi smolnej
wokoło lecą szmaty zapalone;
gorejąc nie wiesz, czy stawasz się wolny,
czy to, co twoje, ma być zatracone?
Czy popiół tylko zostanie i zamęt
co idzie w przepaść z burzą? - czy zostanie
na dnie popiołu gwiaździsty dyjament,
wiekuistego zwycięstwa zaranie".

Słowa Norwida, które wyglądają oknami duszy,
żywiołami ciała, eterem ducha i wciąż pytają:
co zostanie, co z tego wszystkiego zostanie?
 
 

  w mandali życia zawieszona
pośród milionów innych istnień
kluczem iluzji otwieram pamięć
by odkryć
skąd i dlaczego tutaj przyszłam 

zawieszona w powietrzu
zakopana w ziemi
zatopiona w wodzie
spalona w ogniu
odradzam się

ziemia jest moim ciałem
woda jest moją krwią
ogień jest moim duchem
powietrze jest moim oddechem
eter... eter jest
moim nieistnieniem


ciekawa jak kot
czytam z wody i z dymu
wypatruję znaków
zbieram koronki fal, łzy rusałek
i pióra ptaków

czasami mruczę czasami drapię
albo wspinam się na drzewo
by z góry lepiej zobaczyć
ten szmat drogi
po obu stronach istnienia

uczę się moknąć na deszczu
i stać na zimnym wietrze
zasypiać na gołej ziemi
krzesać ogień kamieniem


gdy poznam wielką ciszę
i splotę w sobie żywioły
wtedy dopiero spokojnie
domknę koło życia