Kalosze czekają przy drzwiach.
Bezwiatr zupełny i mżawka tak mała, że prawie jej nie widać.
Chłodna cisza układa do snu te ptaki, które nigdy nie odlatują.
Na bezlistnych gałęziach lekko kołysze się melancholia.
Można pójść.
Na mrokiem zapadający, wilgotny, samotny spacer.
Wejść w szelest opadłych liści,
poczuć komunię mgielnych istot nad cichymi polami,
murmurandum przenikania jesieni w zimę.
Ale można też zostać.
Nie ruszać się z fotela, zapaść się głębiej w poduszki,
w wieczór syty ciepłem z kominka,
zabarwiony rudością płomieni
z lekkim posmakiem pomarańczy i goździków.
To teraz właśnie herbata najbardziej lubi kapkę rumu,
a pierniki w czekoladzie smakują najlepiej.
To teraz właśnie dłonie najbardziej lubią trzymać gorący kubek,
a stopy kochają wełniane skarpety.
Grube. Bardzo, bardzo wełniane. Ciepłe jak wspomnienie wnętrza lata.
Dopiero małe liście z bulwy, dopiero zarys zapachu,
ściśnięte kuleczki koloru, ale to aż tyle już przecież jest!
Uparte życie w miesiącu najdłuższych nocy
i dni ze słońcem tak bladym i cieniutkim jak pergamin.
Można pójść. Można zostać.
Można najpierw pójść, a potem zostać.
Po powrocie ciepło domu nagle jeszcze cieplejsze się staje,
rum bardziej rumowy, a fotel jeszcze wygodniejszy.
Zamknąć oczy. Pójść i tam zostać -
gdzie uwertura serca, kołysanie oddechu.
Abrakadabra świadomego istnienia.
gdzie uwertura serca, kołysanie oddechu.
Abrakadabra świadomego istnienia.
Czarostan.
Niosę go w sobie ostrożnie.
Jak bukiet z dmuchawców.