Moje twórcze wycieczki. Raz na jakiś czas.
Wychodzę z zamysłem pojechania w miejsca znane - ulubione.
Ale po drodze skręcam nagle w nieznaną drogę.
A potem to już daję się ponieść.
Ciekawości, niewiadomemu, intuicji.
Bywa, że długie minuty wracam na wstecznym biegu,
bo nijak nie daje się zawrócić, a droga staje się podejrzanie ciasna
by jechać dalej.
Bywa, że nogi poniosą mnie na jakiś szczyt,
na który całkiem nieźle daje się wspinać,
ale zejście okazuje się potem karkołomne.
Bywa, że jakimś zarośniętym wejściem
udaje mi się przedostać do pustego parku,
po którym, oprócz mnie, snują się już tylko duchy przeszłości.
Bywa różnie.
Ostatnio było niesamowicie.
Trafiłam do nadmorskiej pustelni.
Nigdzie wokół żywego ducha.
Huk fal rozbijających się o skały,
jakaś mewa od czasu do czasu przecinająca niebo na pół.
Przeszłość zatrzaśnięta między wiecznością a mną,
stojącą nieruchomo u zamkniętych drzwi
przytulonej do skał samotni.
Odczuwam delikatnie, że kręci się tu Magia,
Duch Modlitwy, słodka chwila oddzielenia od życia.
Po dłuższej chwili "wracam do siebie" i przytomnieję.
Pogoda załamuje się i czuję jak mżawka oblepia mnie od stóp do głów.
Zaczyna się przypływ - trzeba odejść
zanim droga od pustelni zostanie całkowicie odcięta.
Jeszcze nie wiem, czy odważyłabym się zostać tu na noc.
Jeszcze nie wiem, jeszcze nie, jeszcze...
Przypomina mi się nagle pytanie Anthoniego de Mello:
"Czy kiedykolwiek doświadczyłeś swego nieistnienia?"