Lubię wyjść z siebie i usiąść obok. Spojrzeć sobie w oczy lub czterema oczami w dal. Przede mną wiosna jesieni życia, wolna czasoprzestrzeń do usłania różami albo polnymi kwiatami, miodem codzienności, czekoladą zmierzchów, mlekiem świtów i stukaniem korali spadających lat. Dłonią w powietrzu rysuję sobie drzwi. Codziennie otwieram je i przechodzę na drugą stronę. Gdzie wtedy jestem? O niebo dalej...


Translate

Obserwuj Miejsce Spotkań Wymyślonych

Dojrzałość

Niektóre wieczory pełne są miękkiej przytulności.
Gdy lekka mgiełka otula kontury gór,
a coś niewidzialnie przyjemnego krząta się wokół.
Wtedy właśnie są te wieczory z aksamitu.
Jak ten.

Wzdłuż gasnącego już powoli sierpnia
rozciąga się dojrzałość i obfitość późnego lata.


Przyglądam się, co już gotowe jest do zbiorów,
a co dopiero będzie za tydzień, za dwa, za trzy.

Figi już pękate, miękkie - czuć, jak dużo
energii słonecznej wchłonęły w siebie tego lata.
Gdy zbiera się je w samo południe, są gorące od słońca,
a ich smak jest tak niesamowity,
że trudno to do czegokolwiek przyrównać.
(Tak jest zresztą z każdym owocem
jedzonym od razu po zerwaniu z drzewa.
Czuje się wtedy tę pulsującą życiem energię
prosto z serca słońca).



Brzoskwiniom brakuje jeszcze do miękkości 
trochę słonecznych dni.
Wtedy nabiorą rumieńców.


(Edit: brzoskwinie trzy tygodnie później 😊)


Ale leszczyny już zaczęły sypać orzechami.


Zaraz po nich ruszą orzechy włoskie.
Kolczatki kasztanów jadalnych coraz większe.
Można już zbierać śliwki, jabłka, gruszki, pomarańcze.


A przy okazji - liście laurowe, wiecznie zielone.


No i wrzos, który rozkwiecił się już na dobre
całymi połaciami wszelkich odcieni różu i fioletu
barwi zbocza gór i pagórków.
Zachwycam się, zbieram, suszę, robię bukiety i napary.
I poduszeczki na dobry sen.



(Mam ja tu swoje wrzosowe wzgórza.
I senne, ciche doliny.
Radosne ścieżki i smutne zapadliny.
Mam ja tu swoje nietykalne dla nikogo godziny).

Gdy już nacieszyłam się całą tą obfitością wokół,
rozpaliłam ogień i siadłam popisać, poczytać, pobyć.
Jeszcze dość długo będzie widno,
bo zmrok zapada dopiero około 21:30.



Gdy patrzę w ogień - on też patrzy się na mnie.
Patrzy mi prosto w oczy.
- Jesteś mgnieniem życia, jak ja - mówi -
iskrą między ziemią a niebem.

Gdzie jesteś, ogniu, kiedy cię nie ma?
Gdy nagle gaśniesz i znikasz.
Gdzie będę ja, gdy zgasnę i zniknę?
Może będę tam, gdzie ty jesteś, kiedy cię nie ma?
Ale...jakie ja?
Przecież nie ma żadnego ja.
Jest tylko to coś, co pojawia się i znika.
Jak ogień. Jak dym. Jak wiatr.


Sierpień pakuje walizki.
Cienie podglądają zza drzew.
Ale wciąż jeszcze kwitnie jaskółcze ziele,
a jaskółki kreślą na niebie swoje esy-floresy.


Czuję jakby zmierzch okręcał się 
wokół kostek moich stóp. 
Szelest liści, wciąż jeszcze zielonych, miesza się 
z głosami ptaków szukających miejsca na sen. 
Przeleciał nietoperz - zwiastun gęstniejącego zmroku.
W głębi dojrzałego lata - ogień, cykady i ja,
i miękki, melancholijny wieczór.
Jak ten.