jesień się zaczyna, zbiorami.
Zanim nastanie czas schodzenia do gawry,
czas cieni i ciemności -
jeszcze jest chwila, aby nacieszyć się energią
delikatnego słońca,
aby pozwolić ciepłu przeniknąć pod skórę,
pod sukienkę, pod cień.
Równowaga dnia i nocy,
ziemi i nieba, czasu i bezczasu,
wdechu i wydechu - w naturze i w nas.
Zatem czas zbiorów i obfitości
rzec by się chciało, że wręcz nieziemskiej,
ale jakże ziemska jest ona przecież.
przez cały rok jest zielona,
a jesienne róże niczym nie różnią się od tych,
które różowiły się latem...
coraz już więcej liści pod stopami,
mchy coraz wilgotniejsze,
dziuple coraz bardziej senne, zamyślone...
w swoje odświętne czerwone bombeczki.
mam na rydza smaczek"...
zbierając, podśpiewuję sobie starą jak świat piosenkę.
Zagarniam w siebie tę obfitość,
nasycam nią każde włókno mojego życia,
wibruję nią,
dziękuję.
Obfitością jesień się zaczyna,
zbiorami, zimowitami...
złota i ochry, żółcieni i spokoju
przepływają przeze mnie,
bo tym właśnie jestem -
przepływem.
wieczorów długich jak nitki
babiego lata, mgieł porannych,
zup dyniowych i przypraw korzennych,
rytuałów skaczących paździerzy
i w kominku migotania ognia,
który ociepla mój jesienny świat.
Układam szyszki, suszę liście - te najpiękniejsze,
w notesie zapisuję zrywy wiatru, ruchy planet
i mrugnięcia gwiazd.
zmieniam dekoracje, wystrój wnętrza
i karmię ciszę makiem,
wodą deszcz, a oddechem wiatr.
Jestem całością i wszystko jest we mnie -
piaszczysta droga bez początku i końca,
suche liście kruszące się pod palcami
i zarys świeżych, wiosennych kwiatów,
które się jeszcze nie wydarzyły -
oto ten świat i nie ten świat.
"Nie mogę znieść utraty czegoś tak cennego,
jak jesienne słońce, pozostając w domu.
Więc spędziłem prawie wszystkie godziny światła
na otwartym niebie".
(Nathaniel Hawthorne)