Lubię wyjść z siebie i usiąść obok. Spojrzeć sobie w oczy lub czterema oczami w dal. Przede mną wiosna jesieni życia, wolna czasoprzestrzeń do usłania różami albo polnymi kwiatami, miodem codzienności, czekoladą zmierzchów, mlekiem świtów i stukaniem korali spadających lat. Dłonią w powietrzu rysuję sobie drzwi. Codziennie otwieram je i przechodzę na drugą stronę. Gdzie wtedy jestem? O niebo dalej...


Translate

Obserwuj Miejsce Spotkań Wymyślonych

Za siedmioma

Za siedmioma lasami, za siedmoma górami...
jest kolejnych siedem lasów, gór i rzek.
Podróż jest daleka, mogą się przydać siedmiomilowe buty.
Wielkimi krokami przekroczymy przestrzeń.
Siedem dni tygodnia, siedem lat chudych i siedem tłustych.
Miniemy czas.
Zanim ujrzymy siedem cudów świata, 
możemy poznać miejsca od siedmiu boleści,
możemy też zostać zamknięci na siedem spustów.
A kiedy je wszystkie pootwieramy, okaże się
że wyjście było gdzieś z drugiej strony.
Otwarte.

A i trawa była miękka, bardziej zielona.
Nic nie kaleczyło stóp. Można było iść boso.



Właściwie to nigdzie nie trzeba było iść, bo wszystko było tutaj.
W tym pierwszym lesie, na tej pierwszej polanie, pod tą górą, wszystkie cuda świata.

Przybywamy do miejsca, z którego wyruszyliśmy.
Ci sami, ale jednak nie tacy sami.
Bo nawet tę samą piosenkę za każdym razem nucimy
trochę inaczej.

Patrzę, jak płyną chmury. Chmury patrzą, jak płynę ja.
Zrzucam zimową sierść.
Nucę te moje piosenki. Poznaję nowe.
Uwalniam, co chce być uwolnione.
Rosnę. Równoważę w sobie cienie i blaski,
słońca i księżyce, góry i doliny.

Sadzę kwiaty. Jem kwiaty.


Kwitnę. Jak ongiś, jak w młodości, 
choć już z całą dojrzałością przeżytych śmierci i narodzin.

Ogień płonie gdzieś głębiej.
Woda drąży podskórne korytarze. 
Powietrze w oddechu spokojnieje.
Ziemia miarowo przesypuje czas życia
w nieodwracalnej klepsydrze zdarzeń.