We wszystkich wspomnieniach,
od tych najwcześniejszych począwszy,
widzę siebie z zewnątrz.
A przecież przeżywając cokolwiek,
zanim zapisze się to w czasie przeszłym,
przeżywam to z wewnątrz siebie.
Patrzę na to z wewnątrz, tak jak widzą to oczy.
Dlaczego potem odtwarza się wszystko jak film
i kto jest tym, kto widzi go w wyobraźni,
podczas gdy jestem jednym z aktorów?
Mało tego: jestem jednocześnie zarówno obserwatorem,
jak i aktorem.
Ale kto tak naprawdę jest tym obserwatorem
i gdzie on w nas jest?
(Mogę na powrót "wejść w siebie" i zobaczyć przeszłą sytuację
swoimi oczami, a nie z zewnątrz, ale nie dzieje się to
spontanicznie. Muszę użyć do tego aktu woli).
Gdy zaczynam cokolwiek wspominać,
widzę wtedy swoją postać, ale nie widzę swojej twarzy.
Trudno mi ją sobie wyobrazić,
jakbym jej nie pamiętała.
Może jest tak dlatego, że nigdy nie mam możliwości
spojrzenia sobie w twarz tak, jak patrzę drugiemu człowiekowi.
Zatem nie pamiętam swojej twarzy,
gdy jej nie widzę.
Gdy ją widzę - jest niby ta sama, ale stale inna.
Na każdym zdjęciu inna, w lustrze inna,
inna w tafli wody czy na jakimkolwiek odbiciu.
Tak naprawdę nie wiem, jak naprawdę wyglądam,
bo nawet światło zmienia rysy mojej twarzy.
Tu wygładzona, młodsza, ładniejsza.
Rano najczęściej inna niż wieczorem.
Wypoczęta inna niż zmęczona.
Szczęśliwa inna niż smutna.
Dziś inna niż wczoraj.
Jutro inna niż pojutrze.
Za jakiś czas pomarszczona i stara, o ile już nie rozsypana w pył...
Gdy w wyobraźni przywołuję swoją twarz,
pojawia się w końcu któreś z odbić - zdjęć,
bo cóż innego mogłoby się pojawić,
skoro nie mogę zobaczyć się "na żywo".
Czy kiedyś staniemy twarzą w twarz?