Czasami odpala mi się tęsknota za czymś
i nie wiem za czym.
Jest jak odległe przeczucie w snach.
Zatrzymuje mnie nagle w biegu iluzji.
Zawieszam się.
Zamykam oczy i słucham zdumiona,
że to znowu się wydarzyło.
Wróciło.
To zaczyna się dziać, gdy usłyszę znienacka
odległe dźwięki pianina
dochodzące z jakiegoś bliżej nieokreślonego skądś.
Jakby nie z tego świata.
I nie wiem czy to dzieje się naprawdę
czy tylko w mojej głowie.
(Ale co to jest naprawdę?)
Albo odgłosy bawiących się, pokrzykujących dzieci,
równie odległe i nietutejsze.
Innym razem może to być widok
powracających na wiosnę dzikich gęsi.
Patrzę wtedy za nimi i dusza mi się wyrywa.
Tęsknota.
Jakbym kiedyś latała z nimi.
(W ogóle widok kluczy ptaków
wyciska mi łzy z oczu).
Czasami to może być zapach, który pamiętam
z dzieciństwa.
(Ale z którego?)
Mam też w tęsknocie pamięci
jedno takie męskie spojrzenie
(odwzajemnione ukradkiem),
które było jak muśnięcie atłasem miłości,
która nigdy się nie wydarzyła,
bo nigdy nie miała się wydarzyć.
Nadal jednak wisi uwieszona w powietrzu
w tamtym kiedyś.
(Ale co to jest kiedyś?)
Tęsknoty.
Fragmenty jakiejś większej całości,
której nie pamiętam.
To jakby mieć jednego puzzla układanki,
podczas gdy brakuje wszystkich pozostałych.
Coś jest już niedostępne.
Albo zatracone.
Było i odeszło, albo tylko miało być.
Ale zawisło u progu mojej pamięci,
jak kołyszący się na drzewie jesienny liść,
trzymający się gałęzi chyba już tylko
siłą woli.
To wciąż jest.
Jak odległe przeczucie w snach.
Jest za uginającą się pod dłonią membraną,
która broni dostępu
do wielkiego Być Może.
Ptaki.
(Dzikie gęsi, może łabędzie, a może żurawie?)
Zapachy. Miłość bez słów.
Nienarodzone dzieci.
Magnetyczne spojrzenia, po których zostaje dreszcz
od stóp do głów.
W tkance istnienia.
W tkance nieistnienia.
Dźwięki pianina.
(Może fortepianu?)
Piękne, tęskne, poruszające, odległe
jak od pełni nów.